wtorek, 24 lutego 2015

V. Ścieżka piąta: Rozbawienie.





Nocą może chciałbyś 
Oderwać się od ściany 
Ale jedno skrzydło 
Gwóźdź ci przedziurawił 
Więc zostajesz z nami 
~Adam Ziemianin - "Makatka z aniołem"~



- Założę się o kilo krówek, że nie trafisz.
Nie miała najmniejszych chęci nawet próbować. Ale ta zmyślna prowokacja w kpiących słowach nie daje się zignorować. Nie dlatego, że musi coś jemu - lub komukolwiek - udowadniać. Zwłaszcza coś tak śmiesznie banalnego. Ale jednak jej dłonie same zaciskają się na piłce, a spojrzenie skupia na strasznie odległym punkcie.
Głuche rąbnięcie w tablicę oznajmia światu, że on jak zwykle ma rację. Nie trafia.
- Żartujesz sobie? - prycha, idąc po piłkę i podrzucając ją zaraz niedbale na dłoni. - Tak to sobie możesz rzucać kamieniami we wróble.
- Nie zwykłam rzucać w niewinne ptaki.
- Wiem, ale i tak żaden by nie oberwał. Masz cela jak kobieta.
- Dawno nikt mnie nie obraził w ten sposób - odpowiada gniewnie, posępnie obserwując, jak od niechcenia posyła swój rzut, prawie nie patrząc na kosz. I zdobywa trzy punkty. - Nie grałam od... - Namyśla się przez moment. - Chyba szóstej klasy podstawówki. W gimnazjum katowali mnie głównie siatkówką.
- To wyjaśnia ten kompletny brak techniki. - Podchodzi i wciska jej piłkę w ręce. - Musisz ją trzymać na jednej dłoni. I nie tak mocno. Na samych opuszkach. Daj szerzej te palce.
- Nie mam ochoty. - Szybko przekłada dłonie na koła. - Wracam do domu.
- Zostajesz tu. - Jeszcze szybciej zawraca ją i zatrzymuje w tym samym miejscu. - Różne rzeczy możesz mi wmówić, ale w to, że jesteś z tych ludzi, co poddają się jeszcze przed próbą - nie uwierzę.
Stoi przed nią, ładnie odcinając się pomarańczowym podkoszulkiem od spłowiałych ścian sali. Ciekawe, jakim cudem go tu wpuścili. W grę wchodzi szantaż, przekupstwo albo najzwyklejsze znajomości.
Jeden kij zresztą.
- Bo co? Bo postawiłeś sobie za punkt honoru, że zepsujesz mi humor do końca? Bo jedyne, czego mi potrzeba do szczęścia, to umiejętność gry w koszykówkę? Bo lubisz się nade mną pastwić, wiedząc, że zawsze wygrasz z pieprzonym... - Uderza pięścią o koło i niemal jednocześnie się krzywi, rozplatając drżące palce.
- Nie chciałem cię doprowadzić do płaczu.
- Wcale, cholera, nie płaczę - rzuca tonem, który natychmiast ujawnia kłamstwo w nim zawarte. - Nienawidzę tych ciągłych prób zrobienia ze mnie... Właściwie czego? Nie zmienię się od twoich dennych starań. Lepiej mi było bez ciebie.
Cisza dzwoni w uszach przez całe cztery sekundy. Po ich upływie Diego najzwyczajniej w świecie pokonuje resztkę dzielącego ich dystansu i wpycha jej w ręce chusteczkę, wygrzebaną nie wiadomo skąd.
- Spadaj - szepcze żałośnie, wciskając w nią nos.
Kiwa głową.
- Wiem, że chcesz za wszelką cenę mnie do siebie zniechęcić. - Kuca, by ich oczy znalazły się na mniej więcej podobnym poziomie. - Ale łzy nie ujmą ci ani trochę urody, więc to trochę niepotrzebne marnowanie oczu.
- Nienawidzę cię - oznajmia gwałtownie, mnąc materiał w kulkę i machinalnie wyciągając w jego stronę. Odpycha lekko jej pięść.
- Ja ciebie też - mówi pogodnie. - Weź ją sobie.
- Nie chcesz jej?
- Zdaję sobie sprawę, że zasmarkana chusteczka to fetysz bardzo wielu ludzi, ale chyba podziękuję.
- Wiesz co?
- Wiem wszystko, ale powiedz.
- Często mam ochotę cię...
- Ależ proszę. Jestem otwarty na twoje propozycje, łącznie z przywiązywaniem do łóżka.
- ...zwyzywać od nie wiem czego, ale najgorsza obelga dla ciebie brzmi jak komplement. To irytujące.
- Może więc zamiast wojować słowem, po prostu mnie uderz? - Wskazuje na siebie gestem rzeźnika oferującego klientowi kawał wołowiny. - Ulży ci. Wiem co mówię.
- Naprawdę cię nienawidzę. - Popycha go nim kończy zdanie, a niespodziewana siła tego uderzenia wywiera efekt przerastający oczekiwania.
Diego leży na porysowanej, dębowej podłodze i zaśmiewa się jak głupi.
- Jednak chcę poznać twojego ojca - rzuca, gapiąc się na nią z tej żabiej perspektywy. - Czemu nie mówiłaś, że masz na nazwisko Norris?
- Znasz mojego ojca.
- Z filmów. Zawsze byłem fanem Chucka, za dzieciaka miałem nad łóżkiem jego plakat. Ale osobiście już niekoniecznie.
- Mówię serio.
- A ja nie? - Unosi się na łokciu. - Kiedy do ciebie dotrze, że nie mam z nim nic wspólnego?
- Nie uwierzę w to.
- To nie wierz. Powiem reszcie aniołów stróżów, że podlegają pod Strażnika Teksasu i nawet o tym nie wiedzą.
- Anioły nie mają ADHD.
- Nie bądź taka pewna. Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. - Rozkłada ramiona jakby liczył, że teraz rzuci mu się w objęcia czy coś. Nieważne, że jest to równie niewykonalne jak polizanie własnego łokcia. Co najwyżej mogłaby go rozjechać, ale nie wiedziałaby, co potem zrobić z ciałem. Więc tylko tkwi w miejscu i patrzy na niego beznamiętnym wzrokiem. 
- Powiem ci coś ciekawego - oświadcza chłopak, siadając i podciągając jedną nogę. Opiera brodę na kolanie i robi jedną ze swoich - niesłychanie rzadkich - poważnych min. - Znasz przecież stereotypy o - wybacz, kotku - inwalidach. Że nie potrafią zrobić nic wokół siebie i żyją, jakby wcale nie żyli.
- To w cholerę pokrzepiający tekst.
- No i patrz. Nienawidzisz tych stereotypów, zresztą bardzo słusznie, bo są idiotyczne. A jednocześnie robisz wszystko, żeby ten fałszywy obraz utrwalić.
- Nie robię - zaprzecza, kręcąc głową.
- Nie?
- Nie. Daj mi tę piłkę - dodaje dobitnym tonem.
W uśmiechu Diega obok nieskończonej satysfakcji jest też - a może przede wszystkim - radość.

Za ósmym razem wreszcie trafia i udaje, że wcale jej to tak nie cieszy. On z kolei siedem rzutów na osiem prób ma celnych. Razem komplet. Nie jest źle.

- A krówki kupię, swoją drogą - rzuca mimochodem, gdy wychodzą z sali. - Bo jeszcze niechcący schudnę, stanę się idealna i nie będziesz się miał do czego przyczepić.
- Wątpię, żeby kalorie szły akurat w te dwa punkty zaczepienia. - Dostaje szturchańca i posłusznie się zamyka. Tylko jego uśmiech wciąż wisi gdzieś wysoko nad jej głową, przy okazji zapalając rozbawienie w mijających ich twarzach.


- Jednak mam prośbę. - Wczepia palce w gęstą sierść Juana, a w głowie rodzi jej się nowa myśl.
- Wiedziałem, że to w końcu nadejdzie. - Wzrusza ramionami, kręcąc się po kuchni w poszukiwaniu herbaty. - Gdzie ty chowasz to cholerstwo?
- W apteczce, w puszce po kakao z napisem "sól".
- Że też na to nie wpadłem, król logiki. - Odnajduje wreszcie pojemniczek z zielonkawej porcelany i wyciąga z niego torebki Liptona. - Ostrzegam tylko, że mam co najwyżej godzinę, potem jestem umówiony na wódkę, wyścigi motocyklowe i dwie orgie w domu kolegi.
- Chyba się wyrobisz, spokojnie. - Drapany za uszami golden wywala jęzor. Oczy mu lśnią, kąciki otwartego pyska drgają, uniesione lekko. - Nikt mi nie wmówi, że psy się nie uśmiechają.
- Nie mają mięśni mimicznych.
- I co z tego?
- Nic. Nic nie mówię. - Orientuje się już gdzie są łyżeczki, a gdzie kubki. - Ha-Nocri też się szczerzy. Mało mu oczy nie wylecą przy tym.
- A jaka to rasa?
- Kanapowiec. W książeczce zdrowia napisano, że mops, ale wątpię. Zachowuje się jak wcielenie co najmniej proroka. Co mam zrobić, darlin' ?
- Łap. - Rzuca w niego krówką.
- Łapię. - Odwija papierek, przekręca go do góry nogami i czyta: - Jeśli bogowie chcą nas ukarać – spełniają nasze prośby.* No, no. Bardzo głęboki tekst jak na krówkę. Aż szkoda wyrzucać. - Odrywa od lodówki jeden z kolorowych magnesów - tych, które kiedyś dołączano do jogurtów - i przyczepia na nim pomiętą karteczkę.
- Serio chcę, żebyś coś dla mnie zrobił - mówi, biorąc ze stołu swój kubek.
- Okej. Jesteś singielką, prędzej czy później musiało do tego dojść. Mów tylko, gdzie. Na podłodze w kuchni, tradycyjnie w sypialni, czy...
- W łazience. - Unosi jedną brew, przypatrując mu się uważnie. - Wykąpiesz mi psa.

- Tata wychodzi z nim zawsze rano i wieczorem - tłumaczy, przekrzykując prysznic. - Tyle, że albo śpieszy mu się do pracy, albo jest padnięty po, więc nigdy nie ma czasu go umyć. A teraz na dworze błoto, Juan wygląda jak świnia, a ja sobie z nim nie dam rady. Jest za duży.
- Dobra, dobra. Nie musisz mnie pilnować. Najwyżej zginę w akcji. - Klepie mokry łeb, a drugą ręką ją odgania. Jego pewność siebie nie ma granic.
Posłusznie wycofuje się do salonu, nie pokazując uśmiechu. Zdejmuje z półki pierwszą z brzegu książkę i przez całe dziesięć minut przygląda się okładce. Zastanawia się, jak imię autora brzmiałoby od tyłu i ile wyrazów da się ułożyć z jego literek, i jak można mieć na imię tak samo jak na nazwisko, i co właściwie oznacza to K między jednym a drugim. Drugie imię? Pierwszy człon nazwiska? Liczy poziome kreski imitujące fale na wodzie, po której chwieje się łódeczka. Przez cały czas słucha odgłosów łazienki - chlapania, dowcipnych i rozdrażnionych uwag, co jakiś czas też szczekania. Przez moment panuje niepokojąca cisza. A potem wielki kłąb futra wlatuje jak piorun kulisty do salonu, z trudem mieszcząc się w drzwiach i wpadając w poślizg na środku pokoju. Pazury Juana zgrzytają o panele, a on sam wzrok ma nieco obłąkany. Otrząsa się zamaszyście, rozpryskując wokół deszcz migotliwych kropel. Diego w tym momencie nie wygląda ani odrobinę mądrzej, mokry od stóp do głów i dzierżący równie przemoczony ręcznik.
- To jest szatan, nie pies!
Mierzy ją wzrokiem, w którym jest tyle wyrzutu i żałosności zarazem, że po raz pierwszy - od co najmniej roku - wybucha śmiechem. Tym prawdziwym, szczerym, niepowstrzymanym, odchylając głowę w tył i czerwieniejąc na twarzy. Próbuje się hamować, ale patrzy na niego i na Juana i wciąż od nowa zaczyna. Traci oddech, boli ją przepona, ale nie potrafi się uspokoić.
Diego patrzy na ten cud spokojnie, w milczeniu - i tylko uśmiech, szerszy niż kiedykolwiek, rozjaśnia jego twarz.

Wreszcie cichnie, gdy połowę jej ciała przenika ostry ból.
- Dzięki za zalanie mieszkania - wykrztusza z siebie, ocierając oczy rękawem. - Ile kasy ci jestem winna?
- Twój śmiech jest dla mnie wystarczającym wynagrodzeniem. - Rzuca ręcznik na podłogę i przesuwa go nogą w stronę największej kałuży. - Przynajmniej wiem, że nie robię z siebie durnia na darmo.
- Serio, potrzebujesz robić?
Nawet Juan zdaje się im wtórować. Brak mięśni mimicznych. Też argument.


_______________________________________________________________




Ileż niedoli mogą zawierać takie dwie małe plamki, tak małe, że można je zakryć kciukiem, oczy ludzkie. 
~Erich Maria Remarque - "Na Zachodzie bez zmian"~ 



Wszystko zaczyna się od bieli.

Biel jest jak słowo, jak światło, bez którego nie byłoby niczego innego. Jak siła, sama w sobie będąca ideałem i potrafiąca uczynić ideał z nanoszonych na nią farb. Nikt nie maluje na czarnej desce - to fakt oczywisty i niezaprzeczalny, a jednak warto wspomnieć o nim raz jeszcze.

Teraz jest w dotyku tak gładka, że można by w nieskończoność jeździć palcami po jej chłodnej powierzchni. Kocha to pierwsze wrażenie. Ale kocha przecież też ostatnie, gdy opuszki natykają się na szorstką warstwę suchej tempery. I to gdzieś pomiędzy, gdy farba jeszcze lekko połyskuje od wilgoci i zostawia na skórze matowe ślady. Kocha cały proces tworzenia, przez wszystkie jego dziwne etapy. Dlatego to robi.

Ikona powinna być zaklętą na lipowej desce modlitwą. Wiarą z drobinek ochry i umbry, uwielbieniem zbudowanym z pociągnięć pędzla. Te jej nie są.
I co z tego?
I tak są piękne.

Spogląda na swoje czarne ręce. Nie lubi gotowych kalek, więc musi zasmarować całą kartkę miękkim ołówkiem, nie pozostawiając ani skrawka wolnej przestrzeni. Potem odwraca, przykłada do deski i uważnie przenosi zarys, mocno dociskając długopis do konturu. Unosi szablon i spogląda krytycznie. Poprawia wszystkie luki, wyrównuje rysy twarzy, dociąga linie w fałdach szaty.
- Mogę popatrzeć?
Podnosi odruchowo dłoń z ołówkiem, sięga do tyłu i wbija go w węzeł włosów, żeby mieć wolne ręce. I dopiero potem się odwraca.
- To jest nudne - mówi spokojnie, patrząc mu w oczy. - Serio.
- Wcale nie.
- Skąd niby możesz to wiedzieć?
- Chociaż początek, okej? - Spogląda prosząco.
- Wiesz, nie licz, że dzisiaj to skończę. Robię trochę każdego dnia, nigdzie mi się nie śpieszy. Poza tym w powietrzu jest wilgoć i bardzo wolno wysycha.
- Każde dzieło potrzebuje czasu.
- Fresk nie.
- W sumie racja - śmieje się, siadając na wolnym krześle. - Będę cicho. - Przykłada szczupłą dłoń do ust, tłumiąc palcami wyraz rozbawienia. Za jego plecami połyskują kolorami inne uśmiechy. Z papierowych prostokątów szczerzą się nieskończone Leny i Natalie w przeróżnych pozach, ujęciach i stadiach rozwoju. Raz w wymiętych piżamkach siedzą pod suszarką z praniem i udają, że to namiot - bez ścian, za to z chwiejnym dachem z cienkich linek ugiętych pod mokrymi ręcznikami. Kiedy indziej myją auto ojca, z łokciami tonącymi w tęczowej pianie. Zrzucają się nawzajem z huśtawki albo zgodnie rysują po panelach kredkami świecowymi, plotą sobie warkocze, jedzą z jednego talerza albo niepostrzeżenie kopią się pod stołem, zachowując anielskie miny na grzecznych buziach. Natalka jednak rzadziej wygląda jak człowiek - zwykle się krzywi, umyka przed aparatem, odwraca nadąsaną buzię albo chowa ją pod buszem czarnych loczków, zza którego wyglądają tylko groźnie złe oczy. Lenka natomiast częstuje cały świat szeregiem rozbrajających uśmiechów, rozsypanych na ścianie w wielu jasnych półksiężycach - bezzębnych, szczerbatych, pełnych, krzywych, powleczonych srebrnymi zamkami aparatu i całkiem prostych; uroczych, szerokich, radosnych, lekko ironicznych, złośliwych, szczerych, szaleńczych uśmiechów kilkuletniej psychopatki i delikatnych uśmieszków do szkolnego albumu. 
Lena, Lena, Lena. 
Błędna mantra z jednego imienia.
Odwraca się do stołu i sięga po mały rylec z tępym czubkiem. 
- Dzisiaj tylko pozłocę - rzuca w przestrzeń, delikatnie obrysowując końcem narzędzia zewnętrzny kontur postaci.
- Złotem?
- Nie. Tombakiem. - Macha niedbale w stronę arkusików błyszczącej folii. - Nie będę wywalać kasy, skoro efekt jest identyczny.
- A co z nimi potem robisz?
- Chyba widać. - Kiwa lekko brodą przed siebie. Na południowej ścianie pokoju - tej z oknem, przez które teraz wlewa się hojnie biała smuga słonecznego światła - wiszą, niedbale porozrzucane w różnych miejscach, ikony. Te zgodne z tradycją - z ciemną, czerwonawą szatą Niepokalanej i takąż chustą o złotej lamówce i złotych gwiazdach na ramionach i nad czołem, i te eksperymentalne, w których popuściła wodze fantazji, przyoblekając Madonnę w błękitne, zielone albo wręcz białe stroje. Sporo ich, już z trudem się mieszczą.
Jakoś tak dziwnie kontrastują z północną ścianą, wytapetowaną gęsto zdjęciami. Zachodnia i wschodnia są puste, obie wymalowane we wszystkie możliwe barwy i obie świetnie współgrające ze sobą właśnie w tej dysharmonii. Ale te dwie - spoglądają na siebie prawie wrogo. A jednak idealnie pasują - i do tego pokoju, i do jej charakteru.
- Nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby je sprzedawać? Nieźle byś na tym zarabiała.
- Przyszło - przyznaje, zdmuchując biały proszek. Ta gładka jak szkło powierzchnia to dwanaście warstw kredy zmieszanej z klejem - wyszlifowanej na koniec tak dokładnie, że próżno byłoby szukać niedociągnięć. - Ale jakoś szkoda mi się z nimi rozstawać. Poza tym... - Uśmiecha się słabo, ledwie kawałeczkiem ust, niedostrzegalnie. Żłobi płytką rysę na skraju wiotkiej sylwetki, nie odrywając ręki, sunąc wzdłuż linii nieomylnie, prawie na nią nie patrząc. - Tylko nie mów nikomu.
- Tak naprawdę wcale ich nie robisz, kupujesz gotowe na eBayu?
- Nie. Nie umiem ich zabezpieczać, bo przespałam na warsztatach akurat ten moment, kiedy o tym wspominano. Powinno się je pokrywać czymś tam, werniksem, żywicą albo innym dziadostwem, ale... Jakoś zawsze zapominam to zrobić.
- Serio?
- No, dotknij. Śmiało.
Wstaje i nie bez wahania przejeżdża dłonią po kremowym policzku jednej z twarzy. Spogląda w jej stronę.
- I co?
- Powinna być jednolicie gładka. Jak tło. A jest szorstka, nie?
- Jak to farba.
- Nie są jak te w cerkwiach. Stu lat nie wytrzymają, wcześniej się rozsypią. I wolę, no wiesz. Nie dostać jakiejś z reklamacjami.
- Dziwne. - Siada z powrotem, wpatrując się w szeregi obrazów. Złote plamki siadają w głębi jego ciemnych źrenic, trochę jak drobne śmieci w bursztynie - tylko z odwróceniem kolorów. - Z jednej strony zabierasz się za najbardziej tradycyjną formę malarstwa, jaka istnieje. A z drugiej - uciekasz od tradycji, jakbyś się jej bała.
- To nie do końca tak. - Odkłada rylec i otrzepuje palce z drobinek kredy.
- A jak?
- Może kiedyś ci powiem. - Zamyka oczy i szuka swojego spokojnego spojrzenia, które nagle umknęło w tył głowy. Nie, nie obchodzi go, dlaczego to robię. Nie zrozumie. Nie warto.
- Naty? - słyszy i na siłę przywraca obojętność swoim oczom. Odwraca się. - A to złoto jak nakładasz? Na klej?
- Tak. - Szybko przemyka ostatni raz wzdłuż rowka, ciągnącego się przez biel nierówną blizną. Skupia uwagę na obrazie, rozmazuje równo gęsty klej, nie odzywając się już ani słowem. Szybko jednak jej ręce tracą zajęcie. Patrzy na zegarek i porusza się niepewnie na krześle.
- Trzy razy po piętnaście minut - mruczy do siebie. Za nią panuje cisza, nie padają żadne pytania. Przez moment zastanawia się, czy na pewno jego celem było przyglądanie się ikonie. Zagryza usta i po raz setny obraca się w jego stronę, chcąc złapać kolejne spojrzenie rozpalone ciepłem.

Ale on nie patrzy ani na ikonę, ani na nią. Gdyby ktoś teraz wszedł do pokoju, zobaczyłby wyraz jego twarzy. Dla niej jednak pozostaje nieodgadniony, bo z tego miejsca może co najwyżej poprzyglądać się jego plecom i włosom, sterczącym jak zwykle w nieładzie. I przecież nie sposób odczytać uczuć z oczu, wbitych nieruchomo w północną ścianę. Można tylko próbować się domyślić, co tak mocno przykuło jego uwagę.


_____________________________________________________



Człowiek jest jedynym stworzeniem, które nie zgadza się być tym, czym jest. 
~Albert Camus - "Człowiek zbuntowany"~




Zamienić się w ptaka i odlecieć daleko, daleko. Ponad domy, ponad miasta. Ujrzeć rozświetlone okna jako rząd żółtych kropek. Zrównać się z niebem i szybować, nie myśląc o niczym.

- Kołysze gwiazdy wiatru spokojnego tchnienie...

Zamienić się w rzekę i odpłynąć ku daleczejącym wodom oceanu, zabłysnąć przelotnym srebrem i pogrążyć się w czerni bez początku i końca. Zmieszać swoje łzy z oceanem, narysować swój ból w soli. Zatonąć.

- Kołysze miasto księżyca jasne spojrzenie...

Zamienić się piasek, rozsypać bielą po podłodze, zachrzęścić pod stopami ludzi. Pozwolić się podeptać, wgnieść w szczeliny między deskami, osiąść cicho tak nisko. Tam, gdzie światło już nie dochodzi. Tam, gdzie nikomu nie będzie przeszkadzała.

- Kołyszą ziemię łagodne skrzydła anioła...

Zamienić się w piórko, leciuchne jak kawałeczek nieba, jak muśnięcie kochającej dłoni. Zawirować w sennym powietrzu i dać się porwać wiatrowi, wplątać w pajęczą sieć albo przemoknąć na deszczu, przysiąść na źdźble trawy. Być czymś tak delikatnym, co rozerwie się od żywszego podmuchu.

- Światłem bladym, choć ciemności dokoła. - Mama wyraźnie improwizuje, wplatając kolejne słowa w tę samą co zawsze melodię. Zawsze miała mocny głos, jednak lata i troski oderwały od niego dźwięczność i czar. Brzmi bardzo spokojnie, miękko i chwiejnie jak statek kołyszący się na falach, jest gładki jak atłas nieba i jednocześnie nierówny jak poorana zmarszczkami dłoń.
- Noc już wszędzie... Sny twe w kolory uprzędzie... Noc cię utuli... Luli luli luli luli...

Zaciska drżącą dłoń. Białe ziarna tabletek wypalają dziury w jej palcach. Boi się ich i jednocześnie pokłada nadzieję. Mimo że to słowo dawno stało się pustym dźwiękiem, przypadkowym zestawieniem trzech sylab.

- Zasnęłaś, perełko.

Nie umiesz, mamusiu, uśpić też moich demonów?

- Zasnęła - powtarza sotto voce, wchodząc do kuchni. Szybko chowa rękę w kieszeni i zmusza się do bladego uśmiechu.
- Cieszę się.
- Jutro wstajesz o szóstej trzydzieści. - Przesuwa lekko po zakurzonym brzegu szafki i ogląda zasnuty szarością palec.
- Czemu?
- Bo o siódmej idziesz... - Waha się, jakby mogła jeszcze coś zmienić w wypowiadanych słowach. - Do lekarza.
- Serio? - Unosi brwi, wyjmując pustą dłoń i niespokojnie chwytając się poręczy krzesła. - Nie jestem chora.
- Motylku. - Nagle podchodzi całkiem blisko i chwyta ją w objęcia, podczas gdy dawne pieszczotliwe określenie przesuwa się przez jej wygięte w namiastce uśmiechu usta. Jej ręce lekko wędrują po plecach córki, zamieniając dotyk w kolejną kołysankę. Tym razem bez słów. - Potrzebujesz tego.
- Nie, nie. - Wysuwa się, poprawiając bluzkę. - Mówiłam setki razy - setki! - że nie pójdę do żadnego psychiatry, bo z moją głową wszystko w porządku.
- Psychologa - koryguje cicho, łapiąc ją delikatnie za nadgarstek. - Wiem, co mówiłaś. I wiem też, że nie zmienisz nic w życiu, dopóki na siłę się nie popchnie ciebie do zmian.
- No tak, bo siłą wszystko da się załatwić. - Nie potrafi powstrzymać skrzywienia ust. Myśli o zgrzycie kości pod miażdżącym uściskiem, o betonowej podłodze pod plecami, o lepkim kurzu na twarzy - i nie zauważa, że płacze, dopóki nie czuje na wargach smaku soli.
- Kochanie.
- Zacznijmy... od tego... - Powoli dokłada kolejne słowa, bo każde jest słabe i nie potrafi ustać na miękkich podstawach. - Że nie mamy... pieniędzy. Na żadnego psychiatrę. Czy tam psychologa.
- Obiecała, że przyjmie cię za darmo.
- Ach tak. - Wypuszcza z płuc powietrze, porusza się wolno. Siada na krześle tyłem, kładzie trzęsącą się brodę na drewnianym oparciu i zastyga bez ruchu na parę chwil.
- Pozwól sobie pomóc. - Klęka na zimnej posadzce i patrzy na nią przez cienkie pręty jak zza więziennych krat. Jej spojrzenie ma błagalny wyraz.
- Tylko raz - odpowiada prawie stanowczo, zamykając oczy. Czuje, jak mama gładzi jej ramię, a potem z wolna znika zapach jaśminu i mleka modyfikowanego, który błąka się zawsze na jej starej sukience. Znika ciepło płynące z jej ciała i pieszczota jej dotyku. Przez długą chwilę siedzi sama w ciszy. Wreszcie wstaje i wyrzuca tabletki do kosza, wahając się tylko przez jedną, żałosną sekundę dłużej niż zwykle.


Ginewra O'Donnel ma zygzakowaty przedziałek, myszkę na lewym nadgarstku i pomięte mankiety bawełnianej koszuli, które niedbale zagina, podwijając rękawy aż do łokci. Oprócz imienia wziętego żywcem z legendy o Królu Arturze i celtycko brzmiącego nazwiska wyróżnia ją głos - przywodzący na myśl zdartą płytę albo Axla Rose'a po całonocnym piciu. Delikatnie styka ze sobą koniuszki palców na pokrytym rysami biurku, wpatrując się w nią miedzianymi oczami, które sprawiają wrażenie patrzących nie na jej twarz, ale przez nią - jakby była przezroczysta.
- Czego się napijesz?
Ciekawe. Nie pyta czy, tylko czego.
- Niczego - odpowiada trochę na przekór temu nieodpowiednio sformułowanemu pytaniu, nie bacząc na grzeczność.
- Lubisz herbatę z jaśminu? - pyta, puszczając poprzednią odpowiedź pomimo uszu. - Mnie zawsze kojarzy się z perfumami mojej mamy. Spryskiwała nimi nadgarstki i wcierała po kropli w skórę za uszami. Twoja mama też tak robi?
- Tak.
- I też używa jaśminowych, prawda?
- Skąd wiesz? - wyrywa jej się jak dziecku.
- Umawiała się ze mną na tę wizytę, Francesco. - Jej usta są głęboko wykrojone na górze i w uśmiechu wyglądają, jakby łamały się na pół. Przypominają skrzydła ptaka, rozłożone do lotu.
- Powinnam powiedzieć "skąd  p a n i  wie", prawda?
- Skądże. Mów mi Ginny.
- Rzecz w tym, że ja nie chcę z panią rozmawiać.
- Nie dziwię się. Też bym nie chciała ze sobą rozmawiać. - Unosi imbryk z drewnianą, nieco zwęgloną osłonką na uchu. - Mam paskudną barwę, nie? Powinnam sobie przeszczepić struny głosowe. - Napełnia dwie obtłuczone na brzegach filiżanki jasnym płynem i wygrzebuje skądś kostki cukru w kształcie symboli karcianych i foliową paczkę z kilkoma jednorazowymi sztućcami. Wrzuca do swojego napoju dwa trefle.

Z radia sączy się głos Jamesa Blunta, a one patrzą na siebie bez słowa. Bardzo długo.

- Bycie matką to jeden z dziwniejszych krzyży. - Ginny opuszcza wzrok i miesza w swojej herbacie plastikowym widelczykiem. - Z jednej strony trzeba poświęcić dla dziecka wszystko - bez żadnych ustępstw. Nawet życie. Z drugiej, chce się to robić.
- No chyba, że się jednak nie chce - szepcze do swojej filiżanki, zastanawiając się, czy wypada już wyjść.
- Ty nie chcesz.
- A mam jakiś cholerny wybór? - Patrzy z niechęcią na kobietę, na jej dziwne oczy, na jej warkocz związany strzępiącym się kawałkiem jaskrawozielonej satyny, jej trzy identyczne pierścionki na prawej dłoni i niebieski, dziecinny plasterek z psem Pluto na serdecznym palcu lewej.
- Opowiedz mi coś o niej - proponuje nagle, wplatając te dziwne palce w filigranowe uszko z białej porcelany.
- Ma dwa miesiące - rzuca machinalnym, wyuczonym tekstem. - I niebieskie oczy. - Poza tym nie wiem o niej nic, chce dodać, ale gryzie się w język.
- Nie miałam na myśli twojej córki. - Przechyla się lekko w jej stronę, a wtedy spod koszuli wysuwa się jej naszyjnik. Właściwie trzy przywieszki na jednym kółku, nanizanym na długi łańcuszek. Nieduży, prosto wycięty w krysztale krzyżyk. Srebrna, płaska kotwica wielkości haczyka wędkarskiego. I złote serduszko maleńkie jak paznokieć kciuka. Wiara, nadzieja i miłość, przebiega jej przez myśl. - Tylko twoją mamę, Francesco.
- Aha.
- Ile miała lat, kiedy się urodziłaś?
- Czterdzieści pięć.
- Masz rodzeństwo?
- Nie, jestem jedynaczką. - Ucieka myślami, pozwalając toczyć się temu wywiadowi.
- Jesteś dla niej wszystkim. I strasznie cię kocha.
- Tak - odpowiada, chociaż to nie było pytanie. - Chyba nie ma innego wyboru.
- Zawsze jest wybór, Francesco. Zawsze. - Odstawia filiżankę i pociera palcem wilgotny okrąg, odciśnięty na blacie biurka.
- Nie ma pani pojęcia, o czym mówi.
- Owszem. Są w życiu drogi, które wybrano za nas. - Znów unosi metaliczne spojrzenie. - Są przypadki losowe, są próby, które trzeba przejść. Ale miłość nie jest narzuconą ścieżką. I nikogo nie można do niej zmusić, akurat ty wiesz o tym bardzo dobrze.
- Mogę już iść?
- W dowolnym momencie. To też twój wybór.
- Okej.
Wstaje i nim dojdzie do drzwi, składa w myślach obietnicę, że nigdy więcej tu nie przyjdzie.
Ludzie, którzy mają rację, też ją przerażają.

________________________________________________________
*Oscar Wilde - "Mąż idealny"

9 komentarzy:

  1. Kurdę. Napisałam, że czekam aż opublikujesz Ścieżkę oraz że wpadnę.
    Pisząc ten komentarz na "Między...", który swoją drogą dopiero skończyłam, nie wiedziałam jeszcze, że już to zrobiłaś. ;__________; XD Wybacz. Zaraz wracam. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj ponownie.

      Wybacz mi tę chamską rezerwację. Inna sprawa, że tak po prawdzie to wcale nie byłam pewna czy rzeczywiście jeszcze dziś wrócę, ale jednak jestem. I kompletnie - znowu... - nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę.
      Może zacznę od oczywistości. Masz przepiękny, bardzo nastrojowy szablon. Wszystkie zakładki są starannie wykonane, wszystko w tym także cała fabuła opowiadana, jest przemyślane. Nic nie jest kwestią przypadku nie tutaj, nie u Ciebie.
      I wiesz, tak się czasem zastanawiam jak to możliwe, że tyle geniuszu, tyle talentu, tyle niezwykłości może się mięścić w jednej osobie. Nie przestajesz mnie zaskakiwać. Serio. Gdy myślę, że już wszystko było, wszystko zostało powiedziane i nawet Ty już nic nowego nie dodasz, a jedynie w nowy sposób przedstawisz, inaczej "ubierzesz", co i tak - w Twoim wykonaniu zawsze - byłoby świetne, Ty jednak robisz na przekór. I pokazujesz nam, mi, że tak naprawdę do tej pory niewiele zostało powiedziane. Że jeszcze wiele masz do powiedzenia, że dopiero zaczęłaś. Naprawdę, jesteś fenomenalna w tym, co robisz. Powinnaś pisać. Z całą pewnością jest to Twoim powołaniem. Niewielu rzeczy na świecie można być, tak bezwarunkowo i bezgranicznie, pewnych. Ale tego, że to, co wyjdzie spod Twych palców, nie tylko nie zawiedzie czytelnika, a wręcz - zachwyci go, bardziej niż by się spodziewał, jak najbardziej. Tego zawsze i wszędzie. No cóż, jak to zwykłam ostatnio mówić: geniusze tak mają.
      Oczarowałaś mnie. I tak naprawdę muszę przyznać, że to opowiadanie zachwyciło mnie tak badzo, jak już od bardzo dawna żadne. Trudno mi jest, nie pierwszy zresztą już raz, ubrać ten zachwyt w słowa. Musisz mi więc na słowo uwierzyć, że on jest ogromny. Tak samo jak podziw dla Twej osoby. Co ciekawe, nie dzieli nas dwie zbyt duża granica wieku, a jednak w pisaniu nie dorastam Ci nawet do pięt. I nie chodzi tu o sam talent, którego Tobie dostało się więcej. Chodzi też o ciężką pracę. Wytrwałość. Ja porzucałam pisanie więcej razy niż można byłoby zliczyć - z różnych powodów. Zwykle problemów osobistych, niekoniecznie błahych, ale czy zawsze wystarczających?... A Ty od tak dawna już zachwycasz nas swoimi niepowtarzalnymi perłami, że wszyscy już do tego przywykliśmy. Jest sobie taka Zuzka (jeśli mogę, oczywiście. Mogę? xD) i ona pisze po prostu najwspanialej. I tak było zawsze. To tak bardzo weszło w codzienność, że nie wyobrażam sobie wejść któregoś dnia na bloggera ze świadomością, że rzeczywiście nic już nie opublikujesz. To jest za straszne nawet tylko jeśli są to rozważania. Podziwiam Cię od bardzo dawna, regularnie komentuje bardzo krótko - przepraszam za to. Po raz setny i mam zamiar przeprosić jeszcze wiele razy.
      Twoje opisy uczuć są tak genialne, że nie sposób się od nich oderwać. Są przy tym prawdziwe, nieprzesadzone i takie, że w pewnym stopniu przeżywa się to wszystko z bohaterem. Nie można tego, co prawda w pełni zrozumieć - trzeba byłoby to przeżyć - ale czuje się jakąś namiastkę tego. Piszesz tak, że chwyta za serce i sama wkładasz to wiele uwagi, serca i pewnie też niemało nerwów. Ale możesz mi wierzyć - warto.
      Dialogi. Przede wszystkim prawdziwe. Nie starasz się na siłę wciskać ani sztucznych, przesadzonych wyznań, ani niesamowicie zabawnych tekstów czy dziwngch mądrości. Są naturalne, a przy tym opatrzone prawdziwym humorem, nie tym - wymuszonym. Cenię to bardzo. No i niezawodnie poprawiasz mi humor.
      Fabuła. Sam pomysł - cholera, już nawet dobór postaci, par - jest wprost genialny. Wyjątkowy. Wzięłaś się za bardzo trudne tematy, ale radzisz sobie z nimi doskonale, więc wcale mnie to nie martwi. Kto jak kto, ale nestem przekonana, że Ty - nie tylko je "udźwigniesz", ale stworzysz naprawdę piękną historię. Co zresztą z powodzeniem już robisz. I jest ona naprawdę piękna, choć tak pełna bólu i cierpienia...

      Usuń
    2. Blogger mnie dziś nie lubi jakoś szczególnie.

      A ból i cierpienie jest tutaj na każdym kroku. W każdej perspektywie. Pełno ich wszędzie. Życie doświadczyło każdą z tych dziewczyn, na inny, zupełnie różny, ale bardzo dotkliwy sposób. Lara jeździ na wózku. Natalia straciła siostrę, Lenę. Francesca została młodą matką i to wcale nie ze swojej winy, nie dlatego, że była nieodpowiedzialna... Mam nadzieję, że wybaczysz mi, że nie zagłębię się teraz w ich poszczególne historie, ale jest już stosunkowo późno, ja jestem zmęczona, a i kończyć powoli trzeba. Powiem tylko kilka zdań jeszcze tak, ogólnie. Okej? ;)
      W każdym razie, każda z dziewcząt znalazła się na ostrym zakręcie, ślepej uliczce?, w swoim życiu. Każda z nich jest zagubiona, choć każda na inny sposób. Straciły wiarę miłość, straciły nadzieję, straciły wiarę w szczęście. I teraz los zdaje się do nich uśmiechać. Stawia na ich drodze kogoś, kto będzie im mógł pomóc. Tylko czy one przyjmą tę pomoc, wykorzystają tą szansę? Mam nadzieję. W przypadku Lary jest to Diego, który wcale nie jest taki zły, na jakiego się, według niej oczywiście, zapowiadał. Jest jakąś taką nadzieją, nową nadzieją w jej życiu, która zastąpi tą utraconą. A przy tym jest świetnym gościem i od razu go polubiłam. Ale z rozdziału na rozdział moja sympatia do niego rośnie. Kochany jest. <3 Poza tym... Diegara. Tak. Bardzo.^^ Natalia natomiast, która utraciła wiarę, napotyka na swojej drodze ucieleśnienie radości. Taki prawdziwy promyczek. Nikt, nawet Maxi, nie będzie jej bardziej odpowiedni niż Fede. I razem są mega uroczy. (Aczkolwiek mam pewne podejrznie co do Federico, ale na razie zachowam je dla siebie. XD) No i wreście w przypadku Fran, jest to lekarz pediatra jej córk - León. Zdaje się on być przemiłym, troskliwym gościem. Co mi do niego idealnie pasuje. (W ogóle każda historia, każdy charakter - idealnie pasują do każdej z pstaci. To samo z doborem, mówiąc kolokwialnie, jej/jego drugiej połówki, serio.) I jest on dla Fran idealny, bo ona potrzebuje cierpliwości, spokoju, stabilizacji i bezpieczeństwa, przede wszystkim. Potrzebuje uśmiechu, zamiast ciągłego strachu...
      Przepraszam, że tak marnie. Ale na dobrą sprawę, szczególnie tutaj, mogłabym wychwalać Cię bez końca. Bo jest za co. Powiedziałabym jeszcze, że jestem pod ogromnym wrażeniem, ale to nijak się ma do tego, co naprawdę czuję. Jesteś mistrzynią, geniuszem i wybitną pisarką. Dla mnie - również wzorem.
      Weny, weny, weny. I czasu na pisanie. <3
      Ściskam, i życzę dobrej nocy, Tyśka.

      Usuń
  2. Perełeczko!

    Znowu mogłabym napisać, że Cię uwielbiam i po prostu kocham to, co robisz, ale chyba robi się już to nudne, prawda?
    Już na zawsze, na wieki wieków będę Twoją sajkofanką xD
    Latawce od samego początku mnie urzekły i z każdą kolejną ścieżką urzekają coraz bardziej.
    Uwielbiam tego Diego, który widzi więcej, niż można byłoby sądzić, patrząc na jego zachowanie. Może Lara jeszcze tego nie widzi, ale jest jej potrzebny i nie chodzi tu tylko o umycie psa. Potrzebuje go w swoim życiu, bo się gdzieś, w którymś momencie została w miejscu. Nie ruszyła dalej, a on jest tym, który jej pomoże. Chyba... No nic... Taką mam swoją filozofię i chyba najbardziej ich lubię, chociaż inni też są uroczy.
    Naty chyba w końcu wpuści Federico do swojego serduszka i opowie mu o wszystkich lękach. Mam nadzieję, że i on stanie na wysokości zadania i pomoże jej pogodzić się z pewnymi sprawami...
    No i Francesca i jej trudna miłość/niemiłość. Nie wyobrażam sobie, jak musi się czuć patrząc na córeczkę, która jest zupełnie niewinna krzywdy, która spotkała jej matkę, ale ciągle jej o niej przypomina. Dziewczyna będzie potrzebowała mnóstwa czasu, żeby pogodzić się z tym, co jej się wydarzyło... Mam nadzieję, że jej się uda i w końcu odnajdzie swoje szczęście.

    Ściskam Cię mocno i mam nadzieję, że juz za niedługo wstawisz kolejną część ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bosh... Mój komentarz, przy tych Dulce, wygląda jak uboga krewna ;/ Bardzo uboga...

      Usuń
    2. Hej, Z.!

      Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cholernie tęsknie za tym opowiadaniem...:( Ale masz pewnie tyyyyyyyyyyyyle na głowie... :(

      Usuń
  3. Kiedy kolejne rozdział?

    OdpowiedzUsuń
  4. Tyle czasu, a ja wciąż naiwnie czekam i tęsknię.

    F.V.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna historia tylko szkoda, że nieskończona. No cóż, niepotrzebnie przeczytałam, bo teraz mnie kusi co się mogło stać. Od razu tu wpadłam po tamtym blogu, który zakończył się 5 lat temu. Ten nie jest aktywny też od 5 lat, nawet ponad 5. Szkoda, wielka szkoda. Masz ogromny talent i z chęcią przeczytałabym jeszcze coś twojego, ale pewnie już tu nie wchodzisz.
    Twoja A.

    OdpowiedzUsuń