sobota, 8 listopada 2014

IV. Ścieżka czwarta: Smutek.





Błędy też się dla mnie liczą. Nie wykreślam ich ani z życia, ani z pamięci. I nigdy nie winię za nie innych. 
~Andrzej Sapkowski - "Krew elfów"~




- Daje radę.
Ma na myśli dziewczynę z warkoczem i ciężko nie zgodzić się z tą lakoniczną opinią. Daje. Nawet bardzo.

Jak na ostatnie chwile października, dzień jest zadziwiająco ciepły. Może nie zaraz: pogodny, ale dosyć przyjemny. Złotawy, niemal słoneczny, rozsypujący się jak ostatnie liście klonów, które desperacko trzymają się gałęzi i nie spadają - mimo że już na to czas najwyższy.

A ona jest boso. Drobne stopy opiera na krawędzi ławki, siedząc bezczelnie na jej oparciu z gitarą przytuloną do piersi. Ten długi warkocz ma strasznie jasny, wypłowiały od słońca, zwieszający się z pleców jak dojrzały kłos pszenicy.
Dziwna istota.
Sprzeczność na sprzeczności.
Bosa, a ubrana w długi płaszcz, którego ciemnymi połami porusza wiatr. I to drogi płaszcz, od jakiegoś znanego projektanta - nie, żeby ona miała jakiekolwiek rozeznanie w tym temacie.
Uczesana wyraźnie byle jak - z niedbałego splotu wysuwa się mnóstwo przypadkowych kosmyków. Ale już makijaż ma perfekcyjny, dopracowany w tak drobnych szczegółach jak konturówka wokół ust i kredka na brwiach.
Grająca na ulicy - jak utalentowany żebrak, zarabiający na życie w ten sposób. A przecież na deskach u jej stóp leży torba, która musiała kosztować z dziesięć razy tyle, ile zdołałaby zebrać po paru dniach usilnego występowania.
Ale ona wcale nie czeka na datki. Futerał leży zamknięty, wzgardliwie wciśnięty gdzieś pod ławkę.
Gra dla siebie. Dla przyjemności. A może to jakaś akcja społeczna?
Daje radę. Dobre określenie. Znana, chyba z radia, melodia - płynie spod jej palców lekko, bez wysiłku, gdy tak schyla płową głowę nad tym pudłem i szarpie struny jasnymi dłońmi w poszarpanych rękawiczkach bez palców. Nuci, próbuje siły własnego głosu. Nie czeka na widzów, sami się zbierają. Rozpoczyna przedstawienie, nawet nie podnosząc głowy.
A głos ma miły, szorstki i ciepły, spływający w ten jesienny dzień falą delikatnych dźwięków - barw - wrażeń, kruchych jak liście, które czepiają się jej włosów. Nawet Diego słucha jak urzeczony, w skupieniu, przechylając głowę w lewo i łapiąc każde słowo, padające z jej ust
To nie jest zwykła piosenka. To jakaś opowieść, wyrwana z kontekstu. 
Narysowana śpiewem, dziwna skarga, która momentami zdaje się nie mieć sensu. A jednak zachwyca.
Ludzie tkwią, jakby jasnowłosa rzuciła na nich czar, uwiązała złotą nitką anielskiego głosu. Nie, ten głos nie ma nic z anioła. Jest chropawy, zadumany i pełen dziwnego znaczenia. Hipnotyzujący jak dźwięk pozytywki.

Kończy, milknie. Po prostu zamyka usta i znów się zawiesza w jesiennej ciszy, nie słyszy chyba oklasków, głosów, niczego. Przestaje śpiewać - po prostu. Pozytywka zostaje zamknięta, ludzie gubią chwilowe uniesienie i rozchodzą się w swoje strony.
Tylko oni dwoje wciąż stoją i patrzą.
Pożółkłe trawy gną się uprzejmie do ziemi, wiatr cicho pohukuje w koronach drzew, obłoki suną w swoim tempie, taplając się w bladym błękicie nieba. Blondynka nadal się nie porusza, jakby zasnęła albo wpadła w sidła własnej hipnozy.
Nawiasem mówiąc, robi się coraz zimniej.
- Chodźmy - proponuje cicho, ciągnąc chłopaka za rękaw. Spogląda na nią z uśmiechem.
- Coś ty taka niecierpliwa?
- Ileż można stać i się gapić? Zakochałeś się czy jak?
- Nie znam definicji tego słowa - oznajmia takim tonem, że ona nie do końca wie, czy odebrać to jako żart, czy jednak zignorować. 
Ale ruszają wreszcie zasypaną liśćmi alejką, mijając różnych ludzi. Już wie, że Diego uwielbia snuć najróżniejsze domysły co do tych nieszczęśników. Takie hobby.
- On mi wygląda na płatnego zabójcę - dzieli się spostrzeżeniem, gdy już niepozorny okularnik w przydługim płaszczu oddala się na wystarczającą odległość, by nie usłyszeć tej uwagi.
- Ty też - odparowuje bez zastanowienia.
- Wiem. Jedyne, co odróżnia mnie od mordercy, to to, że nim nie jestem.
- Czy aby na pewno? - Łapie na palec nitkę babiego lata i puszcza z powrotem na wiatr.
- A nie ufasz mi?
- Wiesz, nie bardzo.
- Dobra. Nieważne. - Macha ręką, a potem odwraca się i mierzy oddalającą się sylwetkę faceta bystrym spojrzeniem. - W rękawie takiego płaszcza od środka, pod pachą, można przyszyć pętelkę materiału, w której pewnie bardzo wygodnie nosi się siekierę.
- Boże.
- No co? Rodion tak zrobił.
- Ty znasz klasykę literatury? - Wytrzeszcza na niego oczy, z wrażenia aż na moment zatrzymując wózek.
- Bad boy nie równa się idiota.
- Ale w twoim przypadku tak.
- Słuszna uwaga. Ale to ty czytasz "50 twarzy Greya". Sam widziałem.
- Ty też powinieneś, może byś się czegoś nauczył - odgryza się odruchowo. Chyba przejęła jakiś ułamek jego poczucia humoru, bo w dyskusjach zaczyna używać podobnych argumentów.
- Dziecko, Christian Grey mógłby do mnie chodzić na korepetycje.
- To mogłoby być ciekawe - myśli na głos. - Ten... "50 twarzy Hernandeza". Gnój, idiota, narcyz, idiota, psychopata, idiota... - wylicza na palcach, z konieczności znów się zatrzymując. - Morderca, narkoman, złodziej, diler i cholera wie, co jeszcze.
- Największa miłość Larysy Baroni.
- Nie. Wszystko poza tym. - Krzywi się - trochę na pokaz - a zaraz potem niezdarnie uchyla przed jego ręką. - Co ty robisz? Oddaj mi tę czapkę.
- Chyba mi pasuje, nie? - Szuka czegoś, w czym mógłby się przejrzeć, ale nie natrafia wzrokiem na nic odpowiedniego. Wobec tego tylko szczerzy zęby do mijającej go rudej, nie zauważając wcale, że jego towarzyszka milknie i że kolory, wymalowane przez wysiłek, ruch i chłód, jakoś nagle odpływają z jej twarzy.
A raczej zauważa to dopiero, gdy ta już wraca do siebie i gwałtownie szarpie go za rękaw.
- Co znowu?
- Jesteś idiotą, to! - syczy ze złością, wyrywając mu czapkę, którą ten próbuje włożyć jej z powrotem.
- Już to dziś słyszałem - przypomina spokojnie. - Co się stało?
- Nic.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Zerka kontrolnie przez ramię na rudą, która maszeruje z zaciętością żołnierza, wymachując jakąś przedziwną torebką z frędzlami. - Bez przesady, nie była aż taka brzydka.
- Boże, jaki ty jesteś głupi.
- Nie jestem Bogiem. Głupi też nie. Widzę, że coś ci jest. A moją rolą jest właśnie zapobieganie takim sytuacjom, kiedy...
- Masz to w kontrakcie?
- Nie. Ale oprócz tego mam jeszcze serce.
- Nieee... - Prycha śmiechem, po raz kolejny nie potrafiąc powstrzymać odrobiny histerii, przebijającej przez jej głos. Zapisuje w pamięci, żeby nauczyć się nad tym panować. - W to akurat nie uwierzę.
- Serio. Zobacz. - Chwyta za jej zziębniętą rękę i miażdży ją w ciepłych palcach, przyciskając do swojej, obciągniętej jasnym podkoszulkiem klatki piersiowej. I trzyma tak długo, aż zaczyna to wyglądać i głupio, i niezręcznie.
- No?... - nie wytrzymuje wreszcie, gdy milczenie staje się nie do zniesienia. Pogodna pieśń wiatru, odległe kroki ludzi, szelest liści i miarowe stukanie pulsu - gubią się w tej ciszy, w elektryczności zetkniętych rąk. To nie wróży niczego dobrego. - W filmach taka sytuacja zapoczątkowałaby gorący romans między dwójką ludzi z różnych światów. Ale najpierw musiałbyś popatrzeć mi w oczy takim maślanym wzrokiem, więc lepiej się pośpiesz. Wolałabym mieć to już z głowy, bo nawet na filmach rzygam przy takich scenach, a co dopiero będąc ich uczestniczką.
- Chyba wolałem tamtą małomówną wersję ciebie - prycha kpiąco, uwalniając jej dłoń. Jak widać udało jej się osiągnąć cel, bo całą niezręczność szlag trafił.
- Zaraz będzie ciemno. Wolałabym się nie włóczyć w twoim towarzystwie o tej porze. Co sobie ludzie pomyślą?
- A co pomyślała sobie ruda? - Diego wcale zgrabnie wraca do przerwanego tematu, a ona wzdycha.
- To nie ma znaczenia.
- Ma. Wiem, że ma - upiera się, błyskawicznie radząc sobie z podjazdem i otwierając drzwi jej kluczem. - Znasz ją?
- Raczej kiedyś znałam.
- O. Już coś wiemy. Dobra dziewczynka. - Kiwa głową z aprobatą, przetrząsając kieszenie narzuconej niedbale, skórzanej kurtki.
- Szukasz ciasteczka? Takiego, jakie dają psom, kiedy się dobrze sprawują? - pyta cynicznie.
- Nie. Telefonu. - Wyławia spomiędzy tysięcy drobiazgów komórkę, niezbyt nową i wyraźnie po wielu traumatycznych przejściach. - Faktycznie już późno. O której wraca twój ojciec?
- Po co ci ta informacja?
- Po nic. Tak pytam.
Wpatruje się w drzwi windy bez słowa.
- To powiesz mi, co z tamtą hipiską?
- Ona nie jest hipiską.
- Kij z tym. Co ci zrobiła? - Podąża za jej nieruchomym spojrzeniem i też gapi się na dwa rozlane odbicia w stalowej ścianie. Chwieją się, w chorobliwym świetle żarówki wyglądają upiornie.
Nigdy nie lubiła tej windy. Bała się tej metalowej klatki.
Teraz milczy.
Milczy uparcie przez te wszystkie pełznące sekundy, aż docierają do jej piętra.
- Wraca za godzinę - mruczy, gdy już wreszcie znajduje się za progiem mieszkania.
- To jakaś propozycja? - Unosi brwi, patrzy na nią z nieodgadnionym wyrazem oczu.
- To odpowiedź na pytanie - wyjaśnia sucho, zdejmując kurtkę i wieszając na haczyku. - Nie doszukuj się w każdym zdaniu erotycznych podtekstów, to już się robi nudne.
- Języczek ci się wyostrzył. Nie przyznasz się, że to moja zasługa, prawda? - Siada na oparciu kanapy. W dżinsach na kolanie ma dziurę wielkości pięści; sznurowadła glanów zasupłane i całe w błocie.
Tata by chyba dostał apopleksji na jego widok - i to jest właściwie jedyny powód, dla którego go zaprasza. Logiczne.

- Napijesz się czegoś? - Sztucznie jak cholera.
- A co możesz mi zaproponować? - Ten sam ton uprzejmego zainteresowania w jego ustach brzmi już karykaturalnie.
- Zimną herbatę. To na teraz. Ciepłą, jeśli zaczekasz parę minut. I colę.
- Ciepłą czy zimną? - Bawi go ta gra.
- W temperaturze pokojowej.
- W takim razie prosiłbym o wodę z kranu. - Szczerzy zęby do Lary, po raz enty błyskając tą nieprzyzwoitą bielą.
- To sobie nalej.
- Ależ proszę bardzo. - Wstaje, kręcąc głową. Metodą prób i błędów odnajduje szafkę z kubkami, nic sobie nie robiąc z jej spojrzenia, przywierającego mocno do każdego jego ruchu i - trochę może zbyt natrętnie - pilnującego tych gestów, by przypadkiem nie wymknęły się jej spod kontroli.
Utracenie kontroli w prostej linii zaprowadziłoby do katastrofy.

- No więc... - Siada ze szklanką w dłoniach i szuka punktu, na którym mógłby zawiesić wzrok. - Co z tą rudą? - Spojrzenie koniec końców ląduje znowu na jej twarzy, gdy zadaje to proste pytanie. Prosto z mostu, odpuszczając sobie uwagi na temat wystroju, jej wyglądu, wyglądu jej psa czy chociażby nawet i szklanki, którą trzyma. Tonący chwyta się brzytwy, a on sprawia przecież wrażenie kreatywnego i  na pewno znalazłby z dziesięć zastępczych tematów. Ale nie - bo musi być aż tak rzeczowy i uparcie sięgać do wnętrza czegoś, co ona pogrzebała już dawno.
- Chyba musimy sobie wyjaśnić dwie rzeczy. - Zaciska zimne palce na podołku, obracając w ustach wszystkie kłamstwa, które mogłaby mu wcisnąć wedle woli. - Że, po pierwsze, nienawidzę się zwierzać.
- To fajnie, bo ja nienawidzę wysłuchiwać zwierzeń - wchodzi jej w słowo. - Natomiast ciekawi mnie, dlaczego wszyscy ludzie są przeciwko tobie.
- I, po drugie, nie mam ani chęci, ani obowiązku odpowiadać na żadne twoje pytania.
- W takim razie sam do tego dojdę - oznajmia spokojnie, wbijając w nią spojrzenie jeszcze intensywniej. W oczach ma dwa strumienie światła, które skupione w odpowiednim punkcie potrafią sprawić, że jej twarz zajmie się płomieniem.
Nie tym razem.
Wytrzymuje jego wzrok, więcej - patrzy mocno, równie wyzywająco, twardo, beznamiętnie. I walczy, i spojrzenia nie opuszcza, chce raz poczuć tę satysfakcję i zmusić go, by zrobił to jako pierwszy.
Jego tęczówki to też ciekawa rzecz. Są w nich chyba wszystkie możliwe kolory - jedne bardziej intensywne, inne przygaszone. Wszystkie - tak jakoś skomponowane, żeby zakręciło się od nich w głowie.

Kiedyś miała książkę z autostereogramami. To takie obrazki z kolorowych kropek, ostrych zygzaków, fragmentów rysunków, kresek, okręgów, figur geometrycznych - przypominają trochę abstrakcyjny deseń na papierze, w który zwykle owija się prezenty. Jak wyrwane z kalejdoskopu, wymieszane niby bezładnie, a jednak z matematyczną dokładnością. Bo gdy się spojrzało z bardzo bliska i jakby "przez" któryś z nich, a potem powoli oddaliło od twarzy, tworzyło się takie niesamowite złudzenie optyczne - jakaś trójwymiarowa postać albo kształt ukazujący się przed oszukanym okiem. To były po prostu świetnie zrobione komputerowe grafiki, odpowiednio ułożone, by przy rozproszeniu wzroku uzyskać ten efekt 3D.
Wiele godzin spędziła, zezując na te bajeczne cuda. W zasadzie nie da się opisać tych złudzeń komuś, kto nigdy nie bawił się w ten sposób. I ciężko też komuś wytłumaczyć - jak patrzeć, by zobaczyć. To trzeba zrozumieć samemu, instrukcje brzmią jak czarna magia. 
Czy nie tak samo jest z życiem?...

Czemu jej myśli uciekają w tak odległe rejony? Ciemne spojrzenie omsknęło się gdzieś na bok, wyrwało spod władzy, wbiło pustkę w czerń źrenic - tam, gdzie jeszcze przed momentem chwiały się drobinki odbitej twarzy. Jak urwany dźwięk.

Diego patrzy na zegar i mówi, że czas go goni.

- I co? - Mruży oczy, bezwiednie wyrzucając te słowa jak zarzut.
- Co: co? - Światło lampy szkli się na brzegu odstawionej szklanki
- Powiedziałeś, że mnie rozszyfrujesz. - Jej własny głos szumi jej w uszach, przekrzykiwany przez drugi, w głowie, o ton wyższy, informujący ją w tym momencie, jak bardzo idiotycznie brzmią jej słowa.
Zupełnie jakby tego chciała.
A nie chce.
- Nie teraz. Kiedyś. - Kącik ust dźwiga się leciuteńko.
- To po co...
- Ja nie układam teorii spiskowych. Tylko patrzę - uświadamia ją spokojnym tonem, wbijając pięści w rękawy kurtki. - I widzę, że zamykasz się w pułapce, która skrzywdzi tylko ciebie, nikogo innego.
- Nic nie wiesz.
- Może. Ale ciebie to boli, prawda? Cokolwiek to jest. Nie mnie. Nie rudą. Ciebie. - Zgrzyt zamka pod jego palcami na chwilę zamiera.
- Chyba na to zasługuję - mruczy cicho.
- Dlaczego?
- Bo jestem o wiele większą suką, niż ci się wydaje? - Szarpie za kosmyk ciemnych włosów, uciekając spojrzeniem gdzieś daleko, nad mgliste dachy, nad złote kropki zapalonych świateł, nad horyzont.
"- Nigdy nikogo bardziej nie nienawidziłam, wiesz?"
T a m t e j  nocy gwiazdy też wisiały nad głową jak sztylety.

- Nie wiesz, co mi się wydaje. - Nie patrzy, ale czuje nieco większe natężenie ciepła i domyśla się, że jest bliżej. Dotyka jej włosów. - Wiesz jeszcze mniej niż ja. Ale to dobrze.

Wkurzające jest to, że zawsze znika po ostatnim słowie, nie zostawiając najmniejszych poszlak, które by ją naprowadziły na rozwiązanie tej tajemnicy. I, cholera, ma rację - niby nie wie, o co chodzi, a jednak ją rozgryzł. Ma w oczach pieprzone fenickie lustra i widzi ją, jednocześnie tając własne wnętrze. Bardzo sprytnie.

Potem do głowy przychodzi jej jeszcze jedna, dziwna myśl, gdy tak gapi się na drzwi. Że może autostereogramy nieokreślonego koloru tych oczu dałyby się odczytać dopiero po spojrzeniu z bardzo bliska - i że ciekawe, co by z nich wtedy wylazło.
Może dla odmiany coś mniej smutnego niż prawda.

___________________________________________________________________



Co to za kuchnia, 
Skoro brak w niej rzeczy 
Najpotrzebniejszej, ważniejszej niż wszystko? 
Muszę mieć taki pojemnik na śmieci, 
W którym się zmieści cała rzeczywistość. 
~Kurt Vonnegut - "Kocia kołyska"~



- Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to zły pomysł.
- Nikt nie oczekiwał, że akurat tym razem zachowasz się jak człowiek. - Pionowa zmarszczka między jego brwiami pogłębia się, podczas gdy uśmiech się poszerza. Tylko on jeden na całym świecie umie zrobić taką minę. Źle ulokowany sarkazm potrafi napełnić jego oblicze gniewem i mdłym uśmiechem jednocześnie.
Oczy bolą od patrzenia.
- Bo przecież normalni ludzie przyjmują pod swój dach kogo popadnie. - Skupia uwagę na swoich sznurowadłach. Skuwka gdzieś odleciała i koniec jednego strzępi się niemiłosiernie. Pozlepiany od kurzu wlecze się po szarej kostce, którą wyłożono rozległy placyk dookoła kościoła.
To fascynujące, że Bóg obdarzy łaską ludzi, którzy fundusze lokują w tak ważnych sprawach jak nowy parking.
- To było niegrzeczne. - Łokieć mamy boleśnie wbija się jej w bok.
Patrzy nierozumiejącym wzrokiem.
- Wiem. Jeszcze nie jest ze mną tak źle, żebym nie rozumiała, co mówię.
- Natalio Gabrielo...
- I nazwisko, nie zapomnij o nazwisku. Tak jest za mało oficjalnie. - Wściekła spogląda w kierunku samochodu. Oczywiście, że mogłaby przejść pieszo te głupie pięć kilometrów, dzielące ją od łóżka, papieru, kredek i świętego spokoju. Ale dobrowolne skazywanie się na szereg kazań to nie jest dobry pomysł. Zwłaszcza, że obcy patrzą. Znaczy, ona ma ich w głębokim poważaniu. Rodzice nie.
Więc czeka, nie próbując za to powściągać języka.
Sam "kto popadnie", niestety obcy jej nie jest. Za to jest lektorem i psalmistą, a do tego człowiekiem, który kupuje cukierki w tym samym mikroskopijnym supermarkecie za rogiem i świadczy przysługi desperatkom, które nie mogą dostać nawet głupiego wina za 33,90.
I właśnie sam desperacko powstrzymuje wybuch śmiechu, słuchając tej nieszczęsnej wymiany zdań.

- W każdym bądź razie... - Czarnowłosa, chuda jak patyk kobieta niepewnie próbuje wrócić do tematu kluczowego. Mówi z mocnym włoskim akcentem, robiąc pełno błędów. - Muszę wyjeżdżać jutro, moja ostatnia nadzieja była w państwie. Wiem, że jestem dla państwów kłopotem, ale nie chcę tak teraz przerwać jemu nauki i... Jestem roztargana.
- Rozdarta, mamo - mruczy chłopak.
- No właśnie. Ale spoglądam, że córka nie jest bardzo chcąca i sama nie wiem.
- To naprawdę żaden kłopot. - Ton ojca jest niemożliwie uprzejmy. Aż ciężko uwierzyć, że te słowa wydobywają się z ust tego gbura. - Proszę się nie przejmować, ona przechodzi przez okres dojrzewania. Plecie trzy po trzy. A syn może u nas pomieszkać bez problemu, mamy wolny...
- Chyba nie mówisz o... - Tym razem w stopę wbija jej się obcas matki, wyrywając z ust głośne syknięcie. Powinna chyba znowu zamilknąć, ale nie potrafi. To zbyt wiele.
I nie chodzi wcale o to, że okres dojrzewania przeszła dawno. Chodzi o ten wolny.
- Nie mówisz o pokoju Leny, prawda? - warczy w stronę ojca, nim ktokolwiek zdąży znowu jej przerwać.
Ale ojciec się uśmiecha.
Temat Leny tak bardzo zabawny.
- Nie. Mamy jeszcze inny pokój na poddaszu. Stoi pusty od zawsze. Więc widzi pani - przeskakuje zgrabnie do uprzejmej rozmowy z mamą chłopaka - że to wcale nie jest dla nas kłopot. Może się wprowadzić choćby dzisiaj.
- Z niebios mi spadliście! - woła z ulgą, rzucając się zaraz ściskać swoich wybawicieli. - Bo widzi pan, on tak marzył o tej szkole i głupio mi by było kazać mu teraz rezygnowywać, kiedy uczy się już ostatni rok i... - zachłystuje się kolejnymi zachwytami, paplając bez ładu i składu.
A jej robi się niedobrze od samego słuchania.

W jej hierarchii jest bardzo prosty podział rzeczy - na te, które jest sens robić i te, których nie ma sensu robić. Na przykład: jest sens dla świętego spokoju przyznać rację tacie, który w swojej wspaniałomyślności postanowił przygarnąć praktycznie nieznajomego człowieka, by ten mógł dokończyć naukę w wymarzonej szkole. I jest sens dziękować, że intruz nie wtargnie w sacrum rzeczy Leny, jej mebli, jej ubrań i jej plakatów, które za zamkniętymi drzwiami pokrywają się kurzem.
Natomiast nie ma sensu teraz oznajmiać, że ona, Naty, często przesiaduje w tamtym pustym pokoju na strychu, że przynosi tam szkicownik i obserwuje, jak w prostokącie okna wschodzą gwiazdy. Że kocha chłód nieheblowanych desek i ostry zapach jakiegoś dziwnego rozpuszczalnika i rdzy. Że żywiczne oko sęku w podłodze życzliwie spoglądało na jej rozpacz, a uszy ścian nasłuchały się gorzkich przekleństw. Że czuje się tam jak u siebie i niespecjalnie cieszy ją fakt, iż czas teraźniejszy musi zamienić na przeszły, bo ktoś inny obejmie we władanie sosnowy pokoik wraz z gwiazdami za oknem i pajęczynami w kątach.
Podskórna pewność, że jej zdanie jak zwykle zostanie pominięte, wpycha jej te słowa z powrotem do gardła.

- A do jakiej szkoły ty w ogóle chodzisz, Federico? - zagaduje mama nieco później. Jej grzeczność nie jest tak nienaturalna jak ta ojca. Słychać, że naprawdę ją to interesuje.
- Plastycznej.
Naty dostaje nagle ataku kaszlu.
- Wszystko w porządku? - Drobna dłoń matki dotyka jej pleców.
- Jasne. W jak najlepszym.


- Sprawdzisz, czy u niego wszystko gra?
- A muszę? - Rzuca niechętne spojrzenie schodom.
- Posłuchaj... - Wyciąga rękę i zakłada jej niesforny lok za ucho. - Wiem, że ci się to nie podoba. Ale pani Guillén to moja dawna przyjaciółka i głupio by mi było zostawić ją na lodzie. A chyba przeżyjesz te parę miesięcy, co? Natka.
- Od kiedy to z was tacy dobroczyńcy? - pyta, nawet nie próbując ukrywać niechęci w głosie. - To wszystko na pokaz, kolejny raz.
- Czy jest jakaś rzecz, której ty nie skrytykujesz? - Pociera palcami skronie. Jej złociste oczy już nie błyszczą. Zasnuły się przygnębieniem. - To jest trudne dla ciebie, więc musisz przy okazji uprzykrzyć to innym. Tylko po co?
- Chcesz zapomnieć, prawda? - Zbiera w biegu ręcznik, który ma zanieść nowemu lokatorowi i przewiesza go przez przedramię. - A ja chcę pamiętać. Taka różnica.
Nie czeka na odpowiedź.
W sumie od dawna już na nic nie czeka. Chyba tylko na moment, w którym otworzy oczy, a Lena będzie ściągać z niej kołdrę i przemocą zmuszać do opuszczenia łóżka.
- Ale miałam koszmar - powie, trąc powieki.
- Apokalipsa zombie? - Lena usiądzie na brzegu łóżka, rozczochrana jak nieboskie stworzenie i z czarnymi plamami tuszu na policzkach. Choćby się jej miliard razy powtarzało, że makijaż zmywa się wieczorem.
- Gorzej. Uwierz, że znacznie gorzej.

Schody skrzypią jakoś bardziej denerwująco niż zwykle.

Mało rzeczy. Czerwonawa poświata zachodzącego słońca obejmuje prawie pusty pokój, łamie się w fałdach pościeli, zalewa jasną podłogę. Przedmioty leżące na deskach rzucają niewyraźne cienie. Pastele suche. Pastele olejne. Związane recepturką ołówki.
Zaciska usta.
- Właściwie to czemu mnie okłamałeś?
Chłopak prostuje się na jej widok.
- W czym? - pyta spokojnie, przekładając jakąś książkę z ręki do ręki. W podkoszulku i z nieco oklapłą po całym dniu fryzurą wygląda jakoś inaczej. Nie jak model z okładki. Bardziej swojsko.
Cholera by go wzięła.
- Że nie masz pojęcia o malarstwie. - Rzuca ręcznik na jego łóżko i zaraz chowa ręce za siebie, jakby się bała, że może go niechcący dotknąć.
- Nie wiem. - Kręci głową, rozkłada ręce. - Może dlatego, że gdy zaczęłaś mówić, ja nagle poczułem się głupi. Serio. Dajesz mi maskę laika, a ja ją przyjmuję. I tyle.
- Czyli to moja wina.
- Nie powiedziałem niczego takiego.
- A jednak. - Odwraca się; deski skarżą się jękiem pod jej stopami.
- Naty? - słyszy jeszcze, więc niechętnie spogląda przez ramię.
- Hm?
- Jestem Fede - oznajmia ni z gruszki, ni z pietruszki.
- Przecież wiem. - Ignoruje jego wyciągniętą rękę.
- Ale nie ode mnie. - Niezrażony ją cofa i przeczesuje palcami grzywkę, patrząc na nią z uśmiechem. - Wypada się przedstawić samemu.
- Aha. - Unosi brew, potrząsa głową. Sięga do klamki.
- Naty?
- Co? - Odwraca się raz jeszcze, zniecierpliwiona.
- Nie musisz mnie zaraz nienawidzić tylko dlatego, że mam podobne hobby.
- Proszę? - Otwiera usta, bezwiednie zaciskając dłoń na framudze. - Przecież to nie o to chodzi.
- A o co?
- Przeciwnie - przyznaje niechętnie i jakoś wbrew samej sobie. - Dajesz same powody, żeby cię polubić. A tego nie chcę.
- Spoko. To ma sens. - Dołeczek w jego policzku odrobinę się pogłębia. - Nie było pytania.
Ostatnia deska przed progiem skrzypi chyba najgłośniej.
- Naty?
- Tak? - Z mocnym postanowieniem uduszenia go w najbliższym czasie - ogląda się po raz kolejny.
- Dzięki za ręcznik. - Posyła jej jeszcze jeden uśmiech. Chyba zna ich moc.
- Nie ma za co.
Zbiegając po schodach słyszy zgrzyt otwieranej walizki i głos nucący "Say, say, say".

Spodobałby się Lenie, przebiega jej przez myśl.

Jeszcze wtedy nie wie, że... Nie, lepiej nie uprzedzajmy faktów.
Życie nigdy nie przestanie zaskakiwać. Z nim po prostu tak jest, że wymyśla najidiotyczniejsze scenariusze.



__________________________________________________________________




Nawet w martwych oczach jest dość życia, żeby oblizać nerwowo wargi i odwrócić głowę. 
~Jonathan Carroll - "Drewniane morze"~



- Nie, żeby coś. Ale wszystkie pielęgniarki, Bóg mi świadkiem, są zazdrosne o urodę mojej pacjentki. - Odłamuje koniec ampułki. - Widocznie mam szczęście do pięknych dam. - Ostry zapach wypełnia powietrze. - Dolly, boisz się igieł? Pewnie, że nie. Zobacz tylko, jaka mała. Trzydzieści trzy setne milimetra. Dasz mi rączkę? - Przesuwa dłonią po małym ramionku. Ciepłe oczy na moment kryją się pod gęstą czupryną.
Mała nawet nie piśnie. Co to za czary?

- Widzisz, jaka z ciebie bohaterka? - Wbija palec wskazujący w zagłębienie filigranowej dłoni, a cieniutkie paluszki natychmiast zaciskają się na nim mocno jak mała paszcza muchołówki na złapanym owadzie. - No, meningokoki by były ostatnie. Następne za jakieś cztery, pięć tygodni.
- Dziękuję. - Ubiera ją szybko, ostrożnie, warstwa po warstwie. Trafia w rękawy sweterka, naciąga czapeczkę, otula ciasno kocykiem w zielone ważki. Mała buzia niemal ginie w natłoku tkanin.

Bez względu na to, jakie przesłanki kierują lekarzem podczas tych nieskończonych komplementów, ciężko byłoby zarzucić mu brak szczerości. Ta twarzyczka rzeczywiście jest wyjątkowo ładna, nawet jak na dziecko. Zapuchnięte rysy wygładziły się jakoś, zaokrągliły, nabierając delikatności, subtelnego wdzięku - czającego się w każdej najdrobniejszej linii, w wykroju noska, w miękko zarysowanych usteczkach, w migdałowym kształcie oczu. Te zaś już nie straszą. Jaskrawy błękit tęczówek zaciągnął się lekko przejrzystą zielenią, pociemniał, kolor nieba zamieniając w spokojną taflę wody. Jednocześnie jej spojrzenie się wyostrzyło, zaczęło rzeczywiście patrzeć - rozmyty dotąd wzrok wypełnił się iskierkami ciekawości. Spoglądają z uwagą, podążają za ruchami rąk, które krążą dookoła niej jak jasne motyle. Łapią wszystko, zakodowują w czeluściach podświadomości. Ta ciemna plama z bladą, zmęczoną twarzą i kreseczką zaciśniętych ust to mama. A ten w białym...
- Bardzo ci się śpieszy? - Zdejmuje kitel, chowa do kieszeni identyfikator. - Idę w tamtą stronę, mogę cię odprowadzić.
- Nie ma takiej potrzeby, proszę pana. - Palce jej lekko drżą, gdy zapina do końca zamek kurtki. Przycina sobie włosy i zagryza usta, żeby nie syknąć.
- Na pewno? To żaden problem, a okolica chyba nie jest najbezpieczniejsza.
Spogląda na niego prawie pogardliwie, wciskając dłonie w głąb kieszeni.
- Nie ma czegoś takiego jak  b e z p i e c z n a  okolica - mówi głosem pękniętym i zimnym - jak strzaskana w drobny mak szyba.
- Tym bardziej powinienem... - Patrzy na nią z troską, okręcając szyję szalikiem.
- Nie powinien pan. - Upewnia się, że portfel jest na swoim miejscu i chwyta za uchwyt nosidełka.
Prawie biegnie, zła na niego, na siebie i na cały świat. Na siebie chyba najbardziej, bo przecież to wyłącznie jej głupota. Po co chodzi sama? Do przychodni ma trzy kroki, ale to widocznie za dużo. Nie powinna wychodzić dalej niż na własne podwórko.

W równy rytm jej kroków wdziera się zakłócający odgłos. Przyspiesza. I tak nie ma szans.
- Fran... Francesco... - Na długich nogach dopędza ją bez żadnych problemów. - Chyba mam jakieś szczęście do zgubionych przez ciebie rzeczy. - Wyciąga rękę. Na otwartej dłoni leży smoczek.
- Och. - Chowa go w zaciśniętych palcach, wrzuca do kieszeni. Wszystko szybko, wszystko z przestrachem, wszystko bez grama pewności, czujnie. Nie ma dla niej czegoś takiego jak zaufanie.
Nie potrafi po prostu iść, nie patrząc kątem oka na jego sylwetkę. Schemat, jeden i ten sam. Lęk, spięcie, zaciskające się gardło, lęk, zimno, lęk, lęk, lęk, przerażenie. Bez sekundy na rozluźnienie. Ciągła czujność.

Idzie niedaleko, zachowując stosowny dystans - szura trampkami, lekarze przecież na ogół nie chodzą w trampkach, walczy z wiatrem, który wpycha mu włosy w oczy i odkręca szalik. 
Taki wyrazisty. Zabawny, sympatyczny, niebezpieczny. Nie ma złudzeń. Oni wszyscy są źli.

Skręca w stronę swojego domu, a nim zdąży wejść - z nieba nagłym zrywem opada kurtyna niepohamowanych łez. Jeszcze parę dni temu było tak pogodnie, dziś - wraca szarość, rozdarta na dwoje ołowianą ciężkością kłębów chmur. Nici deszczu wiążą je z ziemią, szemrzą gwałtownym wybuchem żalu - i zbierają lusterkami kałuż w dziurawej jezdni. Znów będą stały, szkliste, nieruchome, aż zatęchną tym smutkiem i zmętnieją. Wyschną tylko po to, by po następnym deszczu napełnić się od nowa.
Mniejsza o ich los. 
Stawia nosidełko na dolnym stopniu schodów i odgarnia z czoła wilgotne kosmyki. Spogląda niepewnie w stronę Leóna, który pchnięty odruchem bezwarunkowym schronił się przed ulewą w tej, najbliższej klatce schodowej i teraz stoi w drzwiach, sceptycznie obserwując szalejący żywioł i wyraźnie zbierając siły, by ruszyć dalej - pewnie do domu. Oczywiście nie ma parasola.
Stoi i patrzy, odwrócony od niej. Tylko tyle. Dlaczego więc czuje, że powinna...?
Dziwne uczucie. Coś w niej zaczyna się odłamywać.
Stoi i się waha.
Że powinna...
Deszcz wsiąka w ziemię, jeśli tylko nie jest ścięta mrozem.
A łzy?
Naprawdę głupie uczucie. Że powinna coś zrobić - i nie powinna. Że chciałaby - ale przecież to ostatnia rzecz, jakiej chce. Że mogłaby - a tak dobrze wie, że nie potrafi.
Serce i rozsądek staczają jakąś swoją zaciekłą walkę, wkrótce jednak przechodzą na jedną stronę barykady. Po drugiej nie zostaje nic. Tylko strach. Ciemny gruzełek, pulsujący jej boleśnie w gardle.
A tymczasem w krtani już drżą słowa, już układają się na języku, drażnią usta.
Zbiera siły. Całe mnóstwo sił. Ogromne pokłady, które odnajduje w najmniej spodziewanym momencie.
Przełyka przerażenie, czując zaraz, że jeszcze tego pożałuje.
- Może pan wejdzie? - Trzy słowa płoną w powietrzu, sprawiają jej dziwny ból, jakby każdą literkę wypisano nie głosem w ciszy, a nożem na gardle.
I dlaczego?
Bo co, bo nie ma parasola? Bo nosi trampki i szura nimi po asfalcie? Bo co, bo ma takie łagodne oczy? Bo Doll wcale nie płacze przy szczepionce, tylko obdarza go zaślinionym uśmiechem bezzębnych dziąseł?
Bo jest  i n n y? Niby na jakiej podstawie?
Kuli się w sobie jeszcze bardziej. 

Nie. León kręci głową zamaszyście.
Można czuć ulgę i rozczarowanie jednocześnie?
- Nie trzeba. - Wciąż wygląda na ulicę, ale deszcz ani myśli przestać padać. - Przecież i tak tego nie chcesz.
- Ja... ja...
- Spokojnie, Fran - rzuca jakoś poufale, a po jej szyi biegnie dreszcz. - Nie mam zamiaru narzucać ci mojej obecności. Już idę.
- Zmoknie pan.
- A tam. Nie jestem z cukru. - Dotyka czupryny, z coraz większym zrezygnowaniem patrząc na dwór. - Nie ma co. Żegnam cię i... - Przystaje na moment. - Proszę, następnym razem mów mi na ty. 
- Następnym... - powtarza jak papuga, na więcej jej nie stać.
- Przyjdziesz na szczepienie za miesiąc?
- Tak.
- To tak na przyszłość pamiętaj, że jestem León. I nie mam stu lat.

Tej nocy znowu płacze, dławiąc szlochy w kołdrze. Płacze gwałtownie, choć niemal bezgłośnie. Łzy nie są jak woda z czarnej rzeki Lete. A tak chciałaby w nich utonąć i zapomnieć. Wszystko. Ból, cierpienie i rzadkie chwile spokoju. Obojętność, zło i dobro, przeszłość i teraźniejszość, mamę, Dolly, samą siebie - zapomnieć. Raz na zawsze. Zapomnieć.
Wszystko.
Czy to naprawdę jest zbyt wiele?

_______________________________________________________


zgasł wieczór i obłoków aluminium
w oknie twarz unieś
ostatnie to linie
giną w czarnych jedwabi łunie
z mroków
udręki posuch
głos idzie żałosną steczką
w kołysce kroków
tego głosu
uśnij syneczku syneczku

________________________________________________________

Józef Czechowicz - "mały mit"

_______________________________________________________________________________

Tyle czasu. I tylko takie coś.
Ja już nawet nie przepraszam.
W zasadzie wracam tylko po to, by uprzedzić, że znowu długo mnie tu nie będzie. Nie dlatego, że nie mam weny, bo pomysł Latawców rozrósł się już na tyle w mojej głowie, że za nic bym z nich nie zrezygnowała. Ale chciałabym najpierw w spokoju dokończyć pierwszego bloga, a potem zabrać się w spokoju za tego.
Nie zawieszam. Możliwe, że jeszcze przed końcem KB coś się tu pojawi, ale jeśli nie - nie miejcie mi tego za złe. Mam za wiele spraw na głowie, już wszystko robię po łebkach, więc chociaż to chcę napisać porządnie - okej? Okej.
Więc... do zobaczenia czy coś.

5 komentarzy:

  1. Wracam do domu zagłodzona i śpiąca, a tu taka niespodzianka. Powinnam wcześniej wyjeżdżać. Wybiorę się na Wyspy Wielkanocne może rozdziałów przybędzie. Chociaż to zły pomysł, bo przeraża mnie wizja końca jakiejkolwiek z Twoich perełek. Nie rób mi tego. Wolę mieć depresję jedynie przez oglądanie zdjęć Bufona. Albo po przeczytaniu „Coraz ciszej” czy „Pozwól mi odejść” - ten ostatni chyba już na stałe mi w sercu zamieszkał. Niech mu tam będzie. Nie zamierzam go wyganiać.
    Ale tu ładnie *patrzy na swoje umiejętności w Gimpie, zamyka się w sobie*. Nie dość, że pisać umie to jeszcze szablonować. Jest takie słowo? Nie wiem. Faktem jest to, że Aniołki równają się z geniuszami. Chyba, że jest się Acią. Wtedy można tylko pokrzepiająco poklepać po ramieniu.
    Gdzieś w Argentynie szaleje Diecesca, a ja wciąż kocham te dwa buraki. Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że o nich piszesz. Bo ty, bo oni. Da się upchnąć w tym połączeniu więcej miłości? Czasami nie wolno gasić ognia, lecz pozwolić mu zapłonąć. Taka kwintesencja ich relacji, na swój sposób uroczej, pełnej zgryźliwości, która stanowi jednak coś więcej. Albo dopiero będzie? Po prostu w oczach niektórych osób możemy od razu zobaczyć przyszłość i już wiedzieć, że będzie dla nas kimś ważnym. Takie rzeczy się czuje. Nawet pod pancerzem ze stali. A teraz – największa przeciwnika teraźniejszości – przeszłość zaczyna wychodzić z kryjówki, bo ona nigdy tak naprawdę nie znika. Może się schować, nie wracać przez kilkanaście lat. Ale w którymś momencie życia zjawi się z całym bólem, uczuciem pozornie pokrytym rdzą. Cały czas oddycha. A Camilka? Parę ścieżek dalej leżą niepozamykane sprawy z przeszłości, gdzie były przyjaciółkami, a jednak miłość (?) obróciła ich relacje w popiół. Igor. Ładne imię, ale kojarzy mi się z moim byłym nauczycielem od informatyki, który zawsze chodzić w kraciastych koszulach i szarych swetrach. Naprawiał mi komputer i co lekcję siedział pod moim biurkiem, bo Agatka coś zepsuła. Przepraszam, panie informatyku. Czemu ja zawsze muszę wrzucać jakieś nędzne wzmianki o moim życiu? Wybacz. Nie przysięgam poprawy, ponieważ to za trudne. Nieładnie, Lara. Bardzo nieładnie. Może wybaczę, jeśli doczekasz się licznego potomstwa z Diego. Wtedy się zastanowię. Hm hm. To pewnie boli, nawet jeżeli nie za mocno i tak trochę szczypie w serce. Ludzie są silni, ale nie niezniszczalni. Z drugiej strony pokonać człowieka najbardziej dotkliwie może jedynie on sam. Wiem, że Lara jest silna. Ale co dalej, co wcześniej, co później? Tę siłę otacza pustka, której tak naprawdę nikt nie może odgadnąć. A Diego jakby natrafiał na specjalne bariery, ukryte gąszczu w ludzkiej niewiedzy. Zna już prawie połowę szyfru. Może więcej. Może mniej. Ale chyba jest TĄ osobą.
    Każdy przeżywa śmierć na swój sposób. Inni zamykają się w sobie (jak ja po przeczytaniu zuzkowych perełek), inni szukają zła w każdym kącie, każdym nieporadnym oddechu, inni kończą z własnym życiem, rzucając się w otchłań swojego strachu. I boli, bo Lena jest wszędzie. Widzi ją roześmianą na korytarzu, widzi jej uśmiech, widzi jak wchodzi do domu, jak zaparza herbatę, jak żyje koło niej i nie grozi jej „takie coś” jak śmierć. Nie rozumie rodziców, nie rozumie w sumie nikogo, założenie jest banalne „nikt nic nie rozumie”. I ona sobie samej wydaje się jedyną normalną osobą. Na początku nie mamy zbyt dużego wpływu na śmierć. Robi z nami co chce, obraca nas w dłoniach, miesza duszę z dymem. Z czasem nawet nie próbujemy się wyrwać, przygwożdżeni do ściany własnych żalów, bo co można zrobić? Żyć jedynie ciałem? Bez sensu…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... bo blogger jest ciotą i nie chciał całego.

      I wtedy zjawia się ktoś inny. Ktoś szczery, ktoś radosny, ktoś unikatowy. Ktoś, kto jednym uśmiechem potrafi odsunąć szpony śmierci i na chwilę pocieszyć oczy. W tym momencie sprzeczam się sama ze sobą, niczym Violka, ponieważ gdzieś tam na stronicach jest kochający Bufon, a ja miłość do Naxi mam wpisaną w program funkcjonowania. Pretensje do Góry, że mnie tak zaprogramowali. Nie odpowiadam za siebie, okej. Ale jeśli Federico wyciągnie ją z własnego świata zatrutego powietrza to będę go wielbić na klęczkach. Udusić to cierpienie, wyrzucić gdzieś daleko i pozostawić tylko smutny sentyment. Lata praktyki. Często z niepowodzeniem. Ale warto. Przynajmniej tyle. No i oni też malować umieją. A mnie nawet Paint odrzuca. Pfff.
      Proponuję związać Violkę i wywieźć na Wyspy Wielkanocne zamiast mnie, a do Buenos z powrotem przywieźć Larę, żeby wyrwała Diegusia, a że Franka i León zostaną sami to będą sobie razem. Najlepszy scenarzysta ever. Ekhem. Martwię się o Frankę. Taka nieporadna, jak się o niej czyta automatycznie widzę szary krajobraz. Zamknięta w świecie własnych smutków, gdzie każda droga jest ślepą uliczką. I w tym czarno-białym przedstawieniu bierze udział jedyna kolorowa osoba, która szura trampkami, ma piękny uśmiech i łagodne oczy. Jedyna. Jedyna na świecie, chociaż może nie warto tego mówić, żeby nie zapeszczyć. Dajmy czasowi działać. Niech płynie spokojnie, a co z tego wyniknie niech sobie wiedzą tylko gwiazdy.
      Mam teraz parę możliwości. Mogę płakać w poduszkę, bo nigdy nie będę miała takiego talentu. Mogę skoczyć z dywanu, bo chyba mam depresję. Mogę umrzeć od razu, ale to z zachwytu. Mogę powiedzieć, że Cię kocham, bo kocham i tego jestem pewna w zupełności i zawsze będę. Zawsze będziesz moim diamentem. I Aniołkiem. I wszystkim.
      Nie mam już słów, żeby opisywać naturalność i piękno każdego słowa, iskier w spojrzeniu Diego, tej miłości – kruchej, niepewnej, ale zawsze zerkając z sufitu, melodii smutnych, niepokonanych dusz. Zasypałabym Cię pochwałami z całego słownika, ale mój zasób wyrazów jest ograniczony. Ból. Mogę więc napisać tylko, że Cię kocham i się ulotnić? Oczywiście tylko na chwilę, pewnie zaraz tu wrócę. Zawsze odwiedzam Twoje blogi. A to dla plalisty, a to żeby sobie popłakać, a to żeby popodziwiać. Kocham je bardziej niż mleko czekoladowe – w tym momencie powinnaś uświadomić sobie jak ważne miejsce zajmujesz w moim życiu. Nie będę tłumaczyć, bo czekolada mówi już wszystko. Be my czekolada, okej?
      Kocham Cię, Aniołku.

      Usuń
  2. Serduszko moje!

    Dobrze wiesz, jak zbzikowałam na punkcie niebieskich... Wciąż mi wstyd za moją emocjonalną reakcję... Ale nie wracajmy już do niej, bo chcę ją wymazać z pamięci.
    Uwielbiałam, uwielbiam i będę uwielbiać wszystko co napiszesz. Jestem pewna, że nawet opis defekacji w twoim wykonaniu, przyniósłby tyle emocji, że można byłoby pęknąć.
    Uwielbiam tą pokrzywdzoną przez los Larę i tego Diego, który uparł się wyrwać ją z tego mroku, w którym się pogrążyła.
    Uwielbiam Naty, która nie potrafi iść dalej i zatrzymała się, gdzieś w tragicznej sytuacji, która wydarzyła się w jej życiu i tego Federico, który mam wrażenie, że pociągnie ją na przód. (W ogóle połączenie Fede i Naty wielbią przez pewną Dianę, więc jestem nimi zachwycona w każdym wydaniu, a w Twoim to już całkowicie)
    Uwielbiam Fran, która zamyka się w swoim własnym świecie i za nic nie chce z niego wyjść, bo boi się, że ktoś znowu może ją skrzywdzić i Leona, który jest jej szansą na odzyskanie wiary...
    Ciebie uwielbiam, bo dajesz mi tyle emocji. Bo jesteś moją największą inspiracją i wzorem, do którego nigdy nie dojdę... Chciałabym chociaż w połowie pisać tak, jak Ty:) Naprawdę chylę czoła przed Twoim pisarskim warsztatem, który nigdy nie przestanie mnie zachwycać.
    Uwielbiam.
    Uwielbiam.
    Uwielbiam.
    Uwielbiam. Uwielbiam. Uwielbiam.
    Szkoda, że długo Cię tutaj nie będzie, ale wiem, że warto czekać.
    Ja będę. Pewnie niecierpliwie, ale będę.

    Ściskam Cię mocno!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć, Zuziu.
    Przeczytałam już jakiś czas temu, oczywiście - lecz jak to ze mną, zwłaszcza w przypadku Twoich Ścieżek bywa, musiałam chwilkę poczekać - wiesz, przemyśleć dokładnie, co Ci napisze, żeby nie zrobić z siebie debila, a przy okazji - pokazać Ci jak bardzo tę historię kocham. Bo kocham niezmiernie. Nieprzerwanie, i z każdym rozdziałem (o ile to jeszcze możliwe o.o), coraz mocniej, dotkliwiej - też. Odsłaniasz coraz więcej prawd, kształtujesz charaktery postaci, wyciskasz, co tylko możesz, i jak zwykle, robisz to najlepiej. Cholera. Zazdroszczę Ci, tak bardzo - nie mam, co zaprzeczać. Zwłaszcza tego jak dobierasz słowa, jak malujesz przy ich pomocy - to, co chcesz Nam przekazać, wyznaczasz granicę, co byśmy się za bardzo nie rozbrykali, w końcu to Twoja historia, Twój świat, Ty dyktujesz warunki, i chwała Ci za to. Jesteś moim guru, na równi z Kingiem, a chyba wiesz, jak Go kocham. No. Ale dobra, przechodzą do samych Ścieżek, rozdziału... Nawet nie wiesz, jak za tym tęskniłam. Tym uczuciem - zespolenia z postacią, możliwością wejście... Głębiej. Za tym klimatem. Z jednej strony smutnym, przygnębiającym, z drugiej - tajemniczym, nieco mrocznym. Podoba mi się to, że tak sprytnie, między wierszami, i tam, gdzie ma to być AŻ nad to widoczne, wplatasz swoiste przesłania. A przesłań tu wiele, oj długo by mi zeszło wymienianie, wiesz? W każdym razie... Jesteś geniuszem, tak w dwóch słowach, i kropka ;D
    Od czego zaczniemy? No, od mojego Diego, i jakże "uroczej" Larysy. Jeszcze mi się tam chyba Ludmiła przewinęła, hm? Mam rację, mam? Oby ;> To jak ją opisałaś - blondynkę, pogrążoną we własnym świecie, o chropowatym, ale pięknym głosie, jakoś mi do panienki Ferro podpasowało, ale... Zobaczymy. Natomiast rozmowy między wspomnianą, na samym początku, dwójką? Majstersztyk. Ta ironia, sarkazm, ale również dobitność, przekomarzanie umilają mi dzień, tak po prostu. Czasem wchodzę, i sobie czytam - fragmentami. Humorek gwarantowany. Bo to wszystko takie piękne, że aż nie pojęte. Gdzieś Ty się z takim talentem uchowała, he? I czemu jeszcze nie wydałaś książki? A może wydałaś, a ja o tym nie wiem? o.o Kij, odbiegłam od tematu. Wracając... Zakładam, że ruda to Camila, i jak mogliśmy dowiedzieć się z wcześniejszych rozdziałów, (chyba, boże, coś mi tak podpowiada, ale głowy nie dam sobie uciąć ;o) coś niepokojącego między nimi dwoma zaszło, i widać to wyraźnie - choćby po tym spięciu Lary, niechęci do odpowiedzi na pytania. A Diego chcę się dowiedzieć, analizuje. A oczęta to musi mieć piękne, cholera. Daj mi takiego na Gwiazdkę, proszę? Ekhm. Co ja to...? On to jak zwykle trafi w sedno, nie ma co. A potem zniknie. I wiesz, coraz bardziej ciekawi mnie, zastanawia - przeszłość Lary. To tak - na marginesie ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okej, w końcu - idziemy dalej, do Natalki i Federico. Tak w ogóle, pisząc komentarze do Ciebie, zawsze się tak niesamowicie rozpisuje, zauważyłaś? Ale to dlatego, że jest o czym pisać i, na Boga, po przeczytaniu, miliony nowych myśli kłębią się w mojej głowie, przeróżnych. O, tak na mnie Twoje pisanie działa. Ale spoko, lubię to. Nie przestawaj ♥ Bo umrę, hehe.
      Dobra, ta druga perspektywa, już, już! (Muszę się sama poganiać, o matko) Podoba mi się, że tak świetnie krytykujesz przyjęte przez ludzi normy, znaczy... Nie wiem jak to wytłumaczyć o.o Nie zwracaj uwagi. No, chodzi o to, że w każdym rozdziale, odsłaniasz przed Nami swój pogląd na życie, jego niesprawiedliwości, amoralność. To piękne. I mądre. Aż się czuję dokształcona, dziękuje. Podoba mi się ta irytacja Natalki względem udawania - "A bo tak wypada, tak wypada". Czy rzeczywiście? Chociaż akurat matkę Natalii rozumiem, mama Fede to jej przyjaciółka, więc... Dobrze tylko, że nie zajął pokoju Leny. Ja bym nie dała, o nie. Pf. Niech idzie na strych (i nie, wcale nie przejawiam mojej ogólnej antypatii do jego postaci, gdzie tam) XD Ale muszę przyznać, że spostrzegawczy i inteligentny, to On jest. A Natalka nie powinna go tak szykanować, o. Myślę, że się zaprzyjaźnią, w końcu mają dużo wspólnego, choćby miłość do sztuki. A ten ostatni akapit zawrócił mi w głowie. Będzie ciekawie. Jak zawsze.
      I na koniec, moja Fran. Matulu, jak ja ją tu uwielbiam. Tak mi jej szkoda, jej córeczki - tak samo. Żadna z nich nie zawiniła, a jednak... Francesca musi żyć w ciągłym strachu, poczuciu obrzydzenia do samej siebie, nienawiści do mężczyzn, a Dolly... Musi zbierać te skutki, doświadczać matczynego bólu, od maleńkości. Jak Francesca mówiła, że nie ma czegoś takiego jak "bezpieczna okolica" moja serce zaczęło się łamać. Poważnie. Się poryczałam. A byłam na zastępstwie, śmieszne było tłumaczyć przyjaciółce, że coś mi wpadło do oka. O bożena. Bo tak jakoś wychodzi, że Twoje prace mogę, nawet - MUSZĘ (bo to tak przyciąga, rozumiesz) czytać - zawsze, i wszędzie. O każdej porze. Masakra. No nic, wracając. Leona to bardzo lubię. Tak bardzo, że aż bardzo. I szkoda mi go też, z jednej strony - nic nie zrobił, a już jest mierzony przez dziewczynę jedną miarą, ale to zrozumiałe, nie? Tylko, że w jednym momencie, już niemal się przełamała. I tu... znowu ryczałam. Bo to wewnętrzne rozdarcie. Słowa, które wypowiada, choć palą. Wyniszczają. Powaliłaś mnie. Ale On to zauważył, nie skorzystał - odszedł. A Ona tej nocy płakała. Pogrążona w nienawiści, do świata, i samej siebie. Je dut. Nawet teraz mi się płakać chce, he he he .-.
      No to, skoro już Ścieżkę czwartą mam za sobą, powiem, że - z ogromną niecierpliwością, czekam na piątą (i nie mogę się doczekać!), i pójdę popłakać sobie do kącika. Bo ja tak nie umiem, a Ty - tak. Ale to dobrze, ktoś musi. By rozświetlać te szare dni, skute beznadzieją. Kocham Cię. Za to, że jesteś. I piszesz. Za wszystko.
      Dobranoc.
      Edyta.
      PS: Na "kochać bardziej" też zobaczysz komentarz. Już niedługo, powaga. Hehe ;> Tylko trochę się odrobię, i pouczę biologii - o, już na mnie czeka, jaka miła XD

      Usuń