Naiwna wiara dziecka, że gdy się zamknie oczy, to wcale nie jest ciemno.
~Janusz Leon Wiśniewski - "S@motność w sieci"~
Kiedy się ma dużo czasu, trzeba myśleć. Bo gdy można zająć ręce, ciało - czymkolwiek, wówczas umysł jakby samoistnie pozbywa się myśli, przełącza na tryb uśpienia. Ciężka praca nie pozwala na smutek, nie pozwala na tęsknotę ani na żadne z tych złych, niszczących uczuć, których największą mocą jest brak mocy. Kropla drąży kamień nie siłą, ale częstym padaniem.
Kiedy się ma za dużo czasu, myślenie jest nieuniknione. Kiedy ręce nie mają po co sięgnąć, a o nogach szkoda gadać, mózg uruchamia się na zwielokrotnionych obrotach. I przywołuje wszystkie myśli, które chciałoby się wypchnąć, odsunąć od siebie jak najdalej. Przyciąga je jak magnes drobne opiłki żelaza, układając w nieznany, ale wyraźnie coś znaczący wzór.
Tylko co?
Przesuwa palcem po brzegu kartki, wzrokiem błądząc po pustym pokoju, jednak nie zawieszając go na żadnym przedmiocie dłużej niż na ułamek sekundy. Myśli o Igorze, który zawsze z takim entuzjazmem rzucał się na nowe książki, wciskał nos między stronice i narkotyzował się zapachem farby drukarskiej. Bawiło ją to, nawet nie czynność sama w sobie - bardziej to rozanielenie, malujące się potem na jego twarzy. I uśmiech. Przelotny uśmiech kpiarza, błąkający się między asymetrycznymi kącikami ust i rozchylający je na chwilę. Lubiła, gdy się tak uśmiechał. Najczęściej wtedy przerywała zaczętą czynność i na palcach podchodziła, by skraść ów ulotny uśmieszek prosto z wykrzywionych warg. Smakował arbuzem i chłodną wilgocią rosy. Jak w tamte lipcowe, leniwe poranki, gdy wylegiwali się na łące, łapiąc świerszcze i ciesząc się sobą, słońcem i mokrą trawą, klejącą się do skóry. Gdy jeszcze coś mieli. Mieli powody do radości. Mieli te kradzione chwile prawdziwego szczęścia, po których nieodmiennie wracali do rzeczywistości, w której ona na co dzień wdychała zapach benzyny i nurzała ręce w smarze, a on był chłopakiem Camili, jej najlepszej przyjaciółki.
Do ciebie po niebie szłam
Tobą oddycham,
Płonę i znikam
Chodź ze mną.*
Ale to on zniknął, na jej własne życzenie. On, wraz z uczuciem, jakie snuło się pomiędzy nimi. Zabrał zapach trawy i nowości, zapach nieba - którym oddychali. Zabrał kolory - błękit i zieleń, którymi kiedyś pomalowała swoje szczęście. Zabrał walkę - zostawił ją przegraną, odepchnął wyciągniętą rękę, odwrócił się plecami.
Nie celowo przecież - on nie miał wyboru. Ich życia po prostu się rozbiegły. Tak bywa. Zwyczajnie, bez żadnych tkliwych rozstań czy płomiennych słów. Zwyczajnie.
Nie ma jego zdjęć powieszonych w widocznym zdjęciu, nie ma wspomnień w namacalnej formie - ale przecież ilekroć kupuje nową książkę, myśli o nim. Ilekroć okna mokną w porannej mgle, myśli o nim. Ilekroć skoszona trawa napełnia powietrze słodkawym zapachem, myśli o nim. Ilekroć się budzi, ilekroć zasypia, ilekroć trwa pomiędzy - myśli, myśli, myśli. Czasem płacze, jeśli bezsenna noc przynosi dodatkowy ból fizyczny - oprócz niemal-fizycznego bólu źle zszytych ran na sercu. Częściej - próbuje się uśmiechnąć, co z tego, że wychodzi jej żałosny grymas. Czasem krzyczy, aż Juan zrywa się czujnie i czuwa z lśniącymi w mroku ślepiami. Częściej - zagryza usta i dusi się wrzaskiem, eksplodującym jej w krtani. Czasem długo jeszcze nie potrafi się uspokoić. Częściej - szybko wraca do normalności, czy raczej - rutynowej nienormalności.
Dość o niej.
Kogo to obchodzi? Nikogo.
Odgarnia denerwujące pasmo włosów, usiłuje skupić uwagę na słowach, jednak nie potrafi. Nie ma nastroju na czytanie, na nic nie ma nastroju.
I gdy zamyka oczy, z powrotem znajduje się na tamtej łące, pośród dmuchawców i skaczących plam światła, które nawarstwiają się w jego oczach, wydobywając z szarości tęczówek błękitnawy odcień.
Ciszę przerywa dźwięk telefonu - tu czy tam? Spogląda z wahaniem, ale Jego już nie ma. Wzdycha.
Wyświetla jej się jakiś nieznany numer, marszczy brwi.
- Słucham?
- Witaj, piękna. Dziś też jesteś taka humorzasta, czy już ci przeszło? - Głos z chrypką brzmi rześko, zniekształcony tylko nieznacznie i - równie co na żywo - pewny siebie.
Och.
- Skąd masz mój numer? - zadaje pierwsze pytanie, które jej się nasuwa. A jest ich sporo.
- Mam swoje źródła - śmieje się.
- Chyba wyraziłam się jasno ostatnio? - Liczy przez chwilę w myślach - to już ponad tydzień od tamtej dziwnej wizyty.
- Ja wszystko rozumiem, napięcie przedmiesiączkowe, te sprawy. Nieważne. Dzisiaj wpadnę, ogarnij się, żeby nie było zaskoczenia.
- Że co proszę?! - Chyba się przesłyszała.
- No wiesz, włosy, mejkap i inne tam cuda, bez których nie lubicie się pokazywać facetom. Zaraz się lepiej poczujesz i nie będziesz aż taka drapieżna.
- To ewidentnie pomyłka. Sprawdź jeszcze raz, pewnie ostatnią cyfrę wcisnąłeś źle i zamiast do jednej ze swoich utrzymanek dodzwoniłeś się do mnie.
- Nawet żartuje! Podoba mi się to. Słuchaj... Jak to ci było? Aha, Lara, prawda. Mam w planach kino, a potem...
- ...
- Halo? Lara? Jesteś tam?
Rozłącza się, kręcąc głową z niedowierzaniem. I nie bardzo wie, czy śmiać się z tego... nawet nie wie jak to nazwać... czy jednak płakać. Wybiera trzecią opcję, kieruje się do kuchni, gdzie stawia czajnik na gazie. Piła już dziś dwie kawy, ale to uzależnienie jak każde inne - może wypić i pięć, i dalej nie będzie dość.
Słyszy kolejny dzwonek, ignoruje go. Podobnie jak trzy następne. Wpatruje się z napięciem w telefon, czekając na kolejny, jednak nie ma go. Oddycha z ulgą.
Świat jest pełen idiotów, dochodzi do wniosku, upijając łyk z błękitnego kubka. Jej spojrzenie jakoś automatycznie wędruje w stronę okna, napotykając barierę gęstych chmur. No cóż, czego tu oczekiwać po październiku, który już dawno rozpanoszył się w każdym zakątku miasta, wygarniając z niego coraz więcej kolorów i zastępując je monotematyczną szarugą. I mimo, że do niej przywykła, to wciąż nie potrafi - polubić. No, chyba nic w tym dziwnego?...
Ktoś dzwoni. Dla odmiany do drzwi. Przewraca oczami, zastanawiając się, kiedy obudzi się z tego absurdalnego snu.
Otwiera.
I zaraz zamyka z powrotem.
A dzwonek dzwoni jeszcze raz, ma tego dość, powtórnie naciska klamkę i piorunuje go wzrokiem.
- Do cholery, czego chcesz?
Brunet cofa się o krok, jakby fala złości odrzuciła go niczym niewidzialna bariera. Ale zaraz wraca.
- Nadal źle? Trudno, jakoś to przeżyjemy - oznajmia filozoficznie, wchodząc do mieszkania i ciekawie rozglądając się po nim. - Idziemy do kina, mam już bilety i w ogóle, więc...
- Ja zaraz zwariuję. - Łapie się za głowę, żałośnie wodząc za nim wzrokiem. - Jakie bilety? Jakie kino? Kim ty jesteś i czemu uparłeś się mnie nękać?
- Mmm, na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? - próbuje chyba żartować, ale sam wygląda na zniechęconego. - Film-niespodzianka, kino masz na sąsiedniej ulicy, a...
- Przestań się zgrywać, nie śmieszy mnie to!
- Okej - wzdycha, choć przez oczy przebiega mu cień rozbawienia, rozbłyska na moment i znika równie szybko. - Jestem Diego. Twój opiekun.
- Jaki znowu opiekun, do...
- Zamknij się, co? - przerywa jej spokojnie, a nawet z pewną dozą obojętności. - Mnie też się nie uśmiecha ten projekt, więc przyjmij do wiadomości, że nie jestem tu z własnej woli.
Otwiera usta, ale nie znajduje odpowiednio dosadnych słów. I tylko czerwienieje.
- No. - Kiwa głową, tak jakby wszystko zostało wyjaśnione. A nic nie zostało. - Wiesz, na czym stoimy.
- Nie.
- A podobno mądrej głowie... Nieważne. - Najwyraźniej bawi go to coraz bardziej. Mimochodem bierze do ręki porzuconą na fotelu książkę i uśmiecha się na widok tytułu. Odkłada z powrotem, nie komentuje. - Ktoś wymyślił, że osobom poszkodowanym po różnych tam wypadkach trzeba pomóc wrócić do normalności. I mi padło na ciebie, bo mieszkam niedaleko, więc... No, co tu jest do tłumaczenia?
- Pierwsze słyszę o czymś takim - mruczy pod nosem, ale nagle gwałtownie cierpnie. - To mój ojciec, prawda? Zabiję go. Możesz iść, nie ma mowy.
- Hy... Nie znam twojego ojca, zapewne jest ciekawym człowiekiem. I nie, nigdzie nie idę. Tak się składa, że nie masz tu za dużo do powiedzenia, wiesz? - Kiwa się lekko z rękami w kieszeniach, patrząc na nią kpiąco. - Wiedziałem, że tak będzie. Na początku zawsze jest opór, to całkiem normalne. Ale potem...
- Człowieku, ja nie mam zamiaru poddawać się żadnym projektom! Nie możecie mnie do niczego zmusić.
- Zastanów się przez moment. - Wyciąga rękę w stronę pustych pokoi. - Całymi dniami przesiadujesz sama, nie uczysz się, nie robisz nic konstruktywnego. Ja mam ci zapewniać rozrywki i pomagać. Dostajesz ryby, wędkę, sieć... czy jak tam jeszcze szło... A i tak ci nie pasuje.
- My się chyba nie rozumiemy!
- Widzę. To wybierzesz się ze mną dobrowolnie do tego kina czy mam cię wziąć siłą?
- Jesteś nienormalny!
- Staram się.
- Wyjdź - oznajmia wreszcie zrezygnowanym tonem. - Nie mam na to nastroju.
- A jutro?
- Nie wracaj. Proszę cię. Mogę ci napisać oświadczenie, że zrzekam się opiekuna. I wszyscy będą szczęśliwi.
- Ty na pewno - uśmiecha się z przekąsem. - Aż bucha od ciebie pozytywną energią.
- Wyjdź - powtarza automatycznie, już ją to nudzi. - Proszę cię, wyjdź.
Kolejny raz obserwuje jego znikające w drzwiach plecy z dziwnym uczuciem. Zmęczenia, ulgi? Też. Ale i jakby... Żalu?
Niemożliwe.
Jedno jest pewne - w głowie ma już o wiele większy bałagan, niż ostatnio. Bezładne, pomieszane bez sensu myśli wołają o pomstę do nieba.
______________________________________________________
W oknach wiszą zasłonki ze szkarłatnego materiału, więc światło wpadające do wnętrza też jest czerwone. Miłe ciepło powoli ogarnia jej ciało, promieniując od palców, zaciśniętych na filiżance owocowej herbaty. Przygląda się listkowi mięty, pływającemu w przejrzystej cieczy, która kojącym, słodkim aromatem próbuje sprawić, że życie też nabierze rumieńców. Bezskutecznie.
Przenosi wzrok na jego gorącą czekoladę - też nie wygląda źle.
- Chcesz? - reaguje natychmiast, każdy niuans jest przez niego odbierany błyskawicznie.
Kręci głową.
- Na pewno? Jest pyszna - oznajmia zachęcająco. Nakładające się na siebie dźwięki w pomieszczeniu tłumią jego głos jak filtr. Schowali się tu przed deszczem, nie oni jedni jednak wpadli na ten pomysł. Kawiarenka jest dość gęsto zaludniona.
- Nie, dzięki - powtarza machinalnie, zawzięcie rozmieszując cukier.
- Co cię gryzie?
- Nic. - Mieszanie pochłania ją bez reszty. Wybija dziwny rytm łyżeczką, zmienia kierunek, nie patrzy na niego.
A głupi nie jest.
- Coś ze szkołą?
- Nie.
- To z ojcem.
- Nic się nie dzieje! - złości się, bo zawsze musi ją przejrzeć.
- Czyli trafiłem. Co jest? - Pochyla się nad stolikiem, muskając przelotnie jej dłoń. Cofa ją, ale on nie przejmuje się tym. - Znowu robi ci sceny?
- Nie... Tylko... - mruczy niewyraźnie. - Nie umie pojąć, że ja nie chcę. Powiedz, co jest w tym niezrozumiałego?
- Nic. Ale on nie potrafi się z tym pogodzić. - Podpiera policzek na dłoni, czujnie przebiega wzrokiem po jej twarzy. - Musisz dać mu czas.
- Czas na co? On jest pewien, że zmienię zdanie. Że to przejściowy kaprys, bunt nastolatki. Że obraziłam się na Kościół, bo wszyscy to robią. - Wzdycha ciężko.
- Musisz przyznać, że panuje moda na ateizm.
- Naprawdę sądzisz, że ja...
- Nie! - przerywa jej bez zastanowienia. - Znam cię i wiem, co w tobie siedzi. I to rozumiem. Możesz sobie wierzyć w Jahwe, w Ozyrysa i Anubisa albo w Wisznu, Śiwę i Brahmę, jeśli chcesz. Możesz modlić się do Allaha, do Latającego Potwora Spaghetti albo do pani Krysi z warzywniaka, a ja i tak będę cię kochał. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem. - Gapi się w stół, przykryty jasną serwetką. Pastele, mereżki, goździki w wazonie. Kameralnie. Nie znosi tego, tak samo jak tych wszystkich wyznań i czułości.
- Mówisz to bez przekonania.
- Wiem, Maxi - powtarza głośniej, ale wzroku nie podnosi. Czuje na policzku delikatny dotyk, odwraca twarz. - Wiem.
- Dobra... - Opiera dłonie na stoliku, wpatruje się przez chwilę w rachunek. Potem znów patrzy w okno. - Przestało padać.
- Wiem.
- Znasz już tylko jedno słowo, Natka? - Wyjmuje portfel, kładzie obok siebie banknot i kilka monet. Nie ma ani odrobiny kpiny w jego głosie. Tylko ta sama, niepewna troska co zawsze.
Trochę ją to dobija.
Że ty nie dla mnie jesteś, ani ja dla ciebie
Że nie możemy rankiem gadać trzy po trzy
Że wspólnej gwiazdy trudno szukać nam na niebie
Że między ludźmi nie powiemy sobie "ty"
Że nie pójdziemy tak zwyczajnie gdzieś, tak w gości
Że nic co nasze nie jest nasze, nawet my
Dlatego nie mów mi, dlatego nie mów mi
To dlatego nie mów mi o miłości.**
Nieważne. Odsuwa od siebie jakieś dziwne przemyślenia. Zaraz idziemy stąd.
A Lena zawsze lubiła tu przychodzić, przemyka jej nagle przez myśl.
- To już pół roku - szepcze, zaciskając blade dłonie na oparciu krzesła. - Sześć miesięcy.
Zastyga, ale tylko na moment.
- Wiem. - I znowu to nie jest drwina ani złośliwa aluzja do wcześniejszych słów. On po prostu wie. I rozumie. - Już tyle czasu bez niej... - Okrąża stolik, mimo oporu łapie ją w ramiona i po prostu przyciska do siebie, mocno. Tonie w jego bluzie, pachnącej płynem do zmiękczania tkanin, deszczem i kawą - już gorzkawy zapach zdążył ich otulić swoją delikatną warstewką. Chowa twarz, oddycha powoli. Spokojniej.
Nie jest najgorzej, ale dobrze też nie.
Trwają tak przez chwilę, potem wychodzą. Bez słowa przemierzają ulice, bez słowa spoglądają na siebie, bez słowa on całuje ją w policzek, a ona otwiera drzwi, mocując się przez chwilę z opornym zamkiem. Wciąż bez słowa wyjmuje jej klucze z rąk i obraca bez trudu. Bez słowa.
Często razem milczą. I w milionie spraw, które może mu zarzucić, za to jedno jest mu tylko nieodmiennie wdzięczna - że umie milczeć, kiedy jest na to pora. Że potrafi zaakceptować ciszę, zamiast szukać tysiąca sposobów na jej przerwanie.
_____________________________________________________
Przygotowuje obiad, słuchając koncertu fortepianowego w radiu. Nie przepada specjalnie za doglądaniem gotującej się zupy ani obieraniem ziemniaków, nigdy jej to nie fascynowało. Gdy tworzyła w myślach szkic swojego życia, skupiała się raczej na wyższych celach niż brudzenie rąk. Nie była przecież wyjątkiem, miała pełno marzeń, gdyby komuś to się wydawało dziwne - tak, młodociane matki też je mają. I to nie - jak się wydaje starszym, potępiającym wszystko paniom - marzenia o jakichś dziwnych ekscesach, skokach w bok, szaleństwach, imprezach i Bóg wie, czym jeszcze. Życie nie jest takie proste, żeby sprowadzać wszystko do jednego. Wiadomo czego.
Ona marzyła o muzyce - tylko i aż. Nie o gwiazdce z nieba, nie o czymś niemożliwym - o muzyce. Po prostu. Nawet jeśli mało jeszcze wiedziała wtedy o sobie, to przecież nic nie dawało jej więcej szczęścia. I modlitwa ta, nieśmiała i prosta, mogła się naprawdę spełnić w prestiżowej szkole, do której jakimś niesamowitym zrządzeniem losu udało jej się dostać. I przejść przez te kilka lat ciężkiej pracy tylko po to, żeby po jej zakończeniu osiąść na mieliźnie zwanej "opieka nad dzieckiem".
Co jest w tym najlepsze? To, że to nie z powodu jakiegoś kaprysu, nie z powodu własnej głupoty - z powodu przypadku. Bo czasem los w miejscu X, o czasie Y stawia kompletnie niewłaściwą osobę i nie daje sobie przemówić, że tak wcale nie miało być. Że nie zawiniła niczym, niczym! Kompletnie niczym.
Gdyby można było znaleźć jakikolwiek, nawet śmiesznie głupi powód - byłoby prościej.
Ale powodu nie ma i nigdy nie było. Żadnego. Nawet bezsensownego - nie ma. Nie ma.
Ze złością stawia garnek na gazie, odwraca się twarzą do okna. Z sąsiedniego pokoju dobiega do niej nucona z tkliwością kołysanka, od której brzmienia robi jej się niedobrze. I nie wiadomo, co jest gorsze do przełknięcia - żal, który czuje do losu, czy wyrzuty sumienia, że obciąża ciężarem kogoś jeszcze? Oczywiście matka nigdy się nie skarży. Nawet chętnie zajęłaby się i domem, i jej dzieckiem, pozwalając jej na kontynuowanie studiów, na pracę, może na jakiś lepszy los? Ale ona przecież nie może się godzić na to, dla własnego egoizmu nie chce wykorzystywać jej dobroci. Obie jakoś dają radę to dźwigać, wiążąc koniec z końcem z coraz większym trudem. Emerytura matki i zasiłek, który jakimś cudem udało jej się dostać, nie wystarczają na wszystko. Właściwie to nie wystarczają prawie na nic.
Tym bardziej więc zdenerwowała się wtedy, gdy przez pośpiech - no i strach, który już dawno zawładnął jej życiem - o mało co nie pozbyła się ostatnich pieniędzy, wraz z wszystkimi dokumentami zresztą. Myślała przez chwilę, że zemdleje, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że to nie zmieni sytuacji ani o jotę.
I wtedy ktoś przyszedł, a tym kimś był... No, on. Przyniósł jej portfel, niepewnie podając jej go przez drzwi i zaraz się zmywając, jakby miała na niego nakrzyczeć za zwrócenie zguby albo uciec w popłochu i zamknąć na cztery spusty. Zresztą... Czy można było się mu dziwić? Po jej wcześniejszej reakcji powinien spodziewać się najgorszego, również tego, że jest niezrównoważona psychicznie - lub po prostu, kolokwialnie mówiąc, chora na głowę.
Kamień spadł jej z serca, a nawet ogarnęło ją swego rodzaju ciepło. Nie żaden tam długotrwały ogień, zwykły płomyczek zapałki, zapalający się z trzaskiem i gasnący po upływie paru sekund.
No, ale ciepło zaistniało tak czy inaczej; było faktem, który odnotowała z niepokojem.
Na szczęście szybko wszystko wróciło do normy. Gdyby nie ciągły płacz małej, mogłaby się może przyzwyczaić do tego życia. Ale... Dobra, po co mówić, co by było, gdyby...? Jak świat światem, nikt tego nie wie i wiedzieć nie może. Nikt nie zna zakończenia snu, z którego wybudził nas odgłos budzika. Nikt nie wie, co wydarzyło się w głowie kogoś, kto właśnie umarł. Niby można się domyślać - ale nigdy nie ma pewności.
Słowo "pewność" wykreśliła ze słownika już dawno. Razem ze "sprawiedliwością" i "szacunkiem".
Słyszy wołanie z salonu, przykręca gaz i idzie tam z ociąganiem.
- Muszę coś załatwić. - Mama krząta się w pośpiechu, zerkając co sekundę na małą. - Popilnuj jej, zaraz wracam. Tylko... - Zatrzymuje się na moment i patrzy z wahaniem. - Coś jej jest. Uważaj na nią.
Kiwa głową, siada obok łóżeczka, próbując się zmusić do tego uważania, ale narastająca od kilku dni migrena skutecznie jej uwagę odwraca.
A płacz wwierca się w jej uszy coraz boleśniej. Zastanawia się, czy jest jakaś granica decybeli, którą potrafi osiągnąć. Na razie wzrasta bez ograniczeń.
- No, co ci jest? - szepcze bezradnie, wyciągając rękę. - Boli cię coś? Przestań. Błagam cię...
Od małego ciałka bucha ciepło.
- Masz gorączkę? - Aż wstaje, pochylając się i kładąc dłoń na jej czole. Parzy. - Cholera. Ale się załatwiłyśmy.
Dać jej jakieś leki? Jakie? To noworodek. Zbijać temperaturę? Jak? Z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak się zachować.
- Czekaj. - Szuka numeru do lekarza, przetrząsa papiery. Przecież nie na pogotowie... Chyba, żeby... W ręce wpada jej portfel, wysuwa się z niego jakiś papierek. Wizytówka. Odczytuje numer, nazwisko - które nic jej nie mówi. Ale...
- Lekarz - pediatra. Świetnie. Byle jak najszybciej... - Wciska klawisze drżącymi palcami, pospiesznie tłumaczy człowiekowi po drugiej stronie, co się dzieje. Głos wydaje się znajomy, może jednak była kiedyś u niego z małą? Nie pamięta.
Podaje adres, czeka jak na szpilkach. Zwłaszcza, że mamy wciąż nie ma.
Słyszy pukanie - dzwonek jest zepsuty od niepamiętnych czasów. Rzuca się z ulgą do drzwi, ale po ich otwarciu zamiera.
Ręce jej się trzęsą, a w gardle czuje ucisk, gdy spogląda w zapamiętane sprzed tygodnia, orzechowe oczy.
____________________________________________________________
* Urszula - Dmuchawce, latawce, wiatr
** Agnieszka Osiecka - Byle nie o miłości
________________________________________________________
Wcześniej? Tak. Krócej? Też. Słabiej? Owszem. Dlaczego? Nie wiem.
Ale... Nic nie mówię, nie będę się pogrążać bardziej.
Cieszy mnie, że jesteście też tutaj i mnie wspieracie. Można mieć pełno weny, ale to komentarze od was dają kopa, który pozwala pisać dalej. Jedno słowo - Dziękuję!
Zakładka z postaciami jest ciągle aktualizowana, ale możecie zajrzeć.
Do Marci: nigdy nie bądź niczego zbyt pewna. Życie lubi zaskakiwać. :D
Tylko co?
Przesuwa palcem po brzegu kartki, wzrokiem błądząc po pustym pokoju, jednak nie zawieszając go na żadnym przedmiocie dłużej niż na ułamek sekundy. Myśli o Igorze, który zawsze z takim entuzjazmem rzucał się na nowe książki, wciskał nos między stronice i narkotyzował się zapachem farby drukarskiej. Bawiło ją to, nawet nie czynność sama w sobie - bardziej to rozanielenie, malujące się potem na jego twarzy. I uśmiech. Przelotny uśmiech kpiarza, błąkający się między asymetrycznymi kącikami ust i rozchylający je na chwilę. Lubiła, gdy się tak uśmiechał. Najczęściej wtedy przerywała zaczętą czynność i na palcach podchodziła, by skraść ów ulotny uśmieszek prosto z wykrzywionych warg. Smakował arbuzem i chłodną wilgocią rosy. Jak w tamte lipcowe, leniwe poranki, gdy wylegiwali się na łące, łapiąc świerszcze i ciesząc się sobą, słońcem i mokrą trawą, klejącą się do skóry. Gdy jeszcze coś mieli. Mieli powody do radości. Mieli te kradzione chwile prawdziwego szczęścia, po których nieodmiennie wracali do rzeczywistości, w której ona na co dzień wdychała zapach benzyny i nurzała ręce w smarze, a on był chłopakiem Camili, jej najlepszej przyjaciółki.
Nie celowo przecież - on nie miał wyboru. Ich życia po prostu się rozbiegły. Tak bywa. Zwyczajnie, bez żadnych tkliwych rozstań czy płomiennych słów. Zwyczajnie.
Nie ma jego zdjęć powieszonych w widocznym zdjęciu, nie ma wspomnień w namacalnej formie - ale przecież ilekroć kupuje nową książkę, myśli o nim. Ilekroć okna mokną w porannej mgle, myśli o nim. Ilekroć skoszona trawa napełnia powietrze słodkawym zapachem, myśli o nim. Ilekroć się budzi, ilekroć zasypia, ilekroć trwa pomiędzy - myśli, myśli, myśli. Czasem płacze, jeśli bezsenna noc przynosi dodatkowy ból fizyczny - oprócz niemal-fizycznego bólu źle zszytych ran na sercu. Częściej - próbuje się uśmiechnąć, co z tego, że wychodzi jej żałosny grymas. Czasem krzyczy, aż Juan zrywa się czujnie i czuwa z lśniącymi w mroku ślepiami. Częściej - zagryza usta i dusi się wrzaskiem, eksplodującym jej w krtani. Czasem długo jeszcze nie potrafi się uspokoić. Częściej - szybko wraca do normalności, czy raczej - rutynowej nienormalności.
Dość o niej.
Kogo to obchodzi? Nikogo.
Odgarnia denerwujące pasmo włosów, usiłuje skupić uwagę na słowach, jednak nie potrafi. Nie ma nastroju na czytanie, na nic nie ma nastroju.
I gdy zamyka oczy, z powrotem znajduje się na tamtej łące, pośród dmuchawców i skaczących plam światła, które nawarstwiają się w jego oczach, wydobywając z szarości tęczówek błękitnawy odcień.
Ciszę przerywa dźwięk telefonu - tu czy tam? Spogląda z wahaniem, ale Jego już nie ma. Wzdycha.
Wyświetla jej się jakiś nieznany numer, marszczy brwi.
- Słucham?
- Witaj, piękna. Dziś też jesteś taka humorzasta, czy już ci przeszło? - Głos z chrypką brzmi rześko, zniekształcony tylko nieznacznie i - równie co na żywo - pewny siebie.
Och.
- Skąd masz mój numer? - zadaje pierwsze pytanie, które jej się nasuwa. A jest ich sporo.
- Mam swoje źródła - śmieje się.
- Chyba wyraziłam się jasno ostatnio? - Liczy przez chwilę w myślach - to już ponad tydzień od tamtej dziwnej wizyty.
- Ja wszystko rozumiem, napięcie przedmiesiączkowe, te sprawy. Nieważne. Dzisiaj wpadnę, ogarnij się, żeby nie było zaskoczenia.
- Że co proszę?! - Chyba się przesłyszała.
- No wiesz, włosy, mejkap i inne tam cuda, bez których nie lubicie się pokazywać facetom. Zaraz się lepiej poczujesz i nie będziesz aż taka drapieżna.
- To ewidentnie pomyłka. Sprawdź jeszcze raz, pewnie ostatnią cyfrę wcisnąłeś źle i zamiast do jednej ze swoich utrzymanek dodzwoniłeś się do mnie.
- Nawet żartuje! Podoba mi się to. Słuchaj... Jak to ci było? Aha, Lara, prawda. Mam w planach kino, a potem...
- ...
- Halo? Lara? Jesteś tam?
Rozłącza się, kręcąc głową z niedowierzaniem. I nie bardzo wie, czy śmiać się z tego... nawet nie wie jak to nazwać... czy jednak płakać. Wybiera trzecią opcję, kieruje się do kuchni, gdzie stawia czajnik na gazie. Piła już dziś dwie kawy, ale to uzależnienie jak każde inne - może wypić i pięć, i dalej nie będzie dość.
Słyszy kolejny dzwonek, ignoruje go. Podobnie jak trzy następne. Wpatruje się z napięciem w telefon, czekając na kolejny, jednak nie ma go. Oddycha z ulgą.
Świat jest pełen idiotów, dochodzi do wniosku, upijając łyk z błękitnego kubka. Jej spojrzenie jakoś automatycznie wędruje w stronę okna, napotykając barierę gęstych chmur. No cóż, czego tu oczekiwać po październiku, który już dawno rozpanoszył się w każdym zakątku miasta, wygarniając z niego coraz więcej kolorów i zastępując je monotematyczną szarugą. I mimo, że do niej przywykła, to wciąż nie potrafi - polubić. No, chyba nic w tym dziwnego?...
Ktoś dzwoni. Dla odmiany do drzwi. Przewraca oczami, zastanawiając się, kiedy obudzi się z tego absurdalnego snu.
Otwiera.
I zaraz zamyka z powrotem.
A dzwonek dzwoni jeszcze raz, ma tego dość, powtórnie naciska klamkę i piorunuje go wzrokiem.
- Do cholery, czego chcesz?
Brunet cofa się o krok, jakby fala złości odrzuciła go niczym niewidzialna bariera. Ale zaraz wraca.
- Nadal źle? Trudno, jakoś to przeżyjemy - oznajmia filozoficznie, wchodząc do mieszkania i ciekawie rozglądając się po nim. - Idziemy do kina, mam już bilety i w ogóle, więc...
- Ja zaraz zwariuję. - Łapie się za głowę, żałośnie wodząc za nim wzrokiem. - Jakie bilety? Jakie kino? Kim ty jesteś i czemu uparłeś się mnie nękać?
- Mmm, na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? - próbuje chyba żartować, ale sam wygląda na zniechęconego. - Film-niespodzianka, kino masz na sąsiedniej ulicy, a...
- Przestań się zgrywać, nie śmieszy mnie to!
- Okej - wzdycha, choć przez oczy przebiega mu cień rozbawienia, rozbłyska na moment i znika równie szybko. - Jestem Diego. Twój opiekun.
- Jaki znowu opiekun, do...
- Zamknij się, co? - przerywa jej spokojnie, a nawet z pewną dozą obojętności. - Mnie też się nie uśmiecha ten projekt, więc przyjmij do wiadomości, że nie jestem tu z własnej woli.
Otwiera usta, ale nie znajduje odpowiednio dosadnych słów. I tylko czerwienieje.
- No. - Kiwa głową, tak jakby wszystko zostało wyjaśnione. A nic nie zostało. - Wiesz, na czym stoimy.
- Nie.
- A podobno mądrej głowie... Nieważne. - Najwyraźniej bawi go to coraz bardziej. Mimochodem bierze do ręki porzuconą na fotelu książkę i uśmiecha się na widok tytułu. Odkłada z powrotem, nie komentuje. - Ktoś wymyślił, że osobom poszkodowanym po różnych tam wypadkach trzeba pomóc wrócić do normalności. I mi padło na ciebie, bo mieszkam niedaleko, więc... No, co tu jest do tłumaczenia?
- Pierwsze słyszę o czymś takim - mruczy pod nosem, ale nagle gwałtownie cierpnie. - To mój ojciec, prawda? Zabiję go. Możesz iść, nie ma mowy.
- Hy... Nie znam twojego ojca, zapewne jest ciekawym człowiekiem. I nie, nigdzie nie idę. Tak się składa, że nie masz tu za dużo do powiedzenia, wiesz? - Kiwa się lekko z rękami w kieszeniach, patrząc na nią kpiąco. - Wiedziałem, że tak będzie. Na początku zawsze jest opór, to całkiem normalne. Ale potem...
- Człowieku, ja nie mam zamiaru poddawać się żadnym projektom! Nie możecie mnie do niczego zmusić.
- Zastanów się przez moment. - Wyciąga rękę w stronę pustych pokoi. - Całymi dniami przesiadujesz sama, nie uczysz się, nie robisz nic konstruktywnego. Ja mam ci zapewniać rozrywki i pomagać. Dostajesz ryby, wędkę, sieć... czy jak tam jeszcze szło... A i tak ci nie pasuje.
- My się chyba nie rozumiemy!
- Widzę. To wybierzesz się ze mną dobrowolnie do tego kina czy mam cię wziąć siłą?
- Jesteś nienormalny!
- Staram się.
- Wyjdź - oznajmia wreszcie zrezygnowanym tonem. - Nie mam na to nastroju.
- A jutro?
- Nie wracaj. Proszę cię. Mogę ci napisać oświadczenie, że zrzekam się opiekuna. I wszyscy będą szczęśliwi.
- Ty na pewno - uśmiecha się z przekąsem. - Aż bucha od ciebie pozytywną energią.
- Wyjdź - powtarza automatycznie, już ją to nudzi. - Proszę cię, wyjdź.
Kolejny raz obserwuje jego znikające w drzwiach plecy z dziwnym uczuciem. Zmęczenia, ulgi? Też. Ale i jakby... Żalu?
Niemożliwe.
Jedno jest pewne - w głowie ma już o wiele większy bałagan, niż ostatnio. Bezładne, pomieszane bez sensu myśli wołają o pomstę do nieba.
Wiem, że nie przystosuję się do rzeczywistości. Do którejkolwiek spróbujesz mnie wepchnąć szufladki, nóżki zawsze mi z niej będą wystawać.
~Ewa Nowak - "Ogon Kici"~
Przenosi wzrok na jego gorącą czekoladę - też nie wygląda źle.
- Chcesz? - reaguje natychmiast, każdy niuans jest przez niego odbierany błyskawicznie.
Kręci głową.
- Na pewno? Jest pyszna - oznajmia zachęcająco. Nakładające się na siebie dźwięki w pomieszczeniu tłumią jego głos jak filtr. Schowali się tu przed deszczem, nie oni jedni jednak wpadli na ten pomysł. Kawiarenka jest dość gęsto zaludniona.
- Nie, dzięki - powtarza machinalnie, zawzięcie rozmieszując cukier.
- Co cię gryzie?
- Nic. - Mieszanie pochłania ją bez reszty. Wybija dziwny rytm łyżeczką, zmienia kierunek, nie patrzy na niego.
A głupi nie jest.
- Coś ze szkołą?
- Nie.
- To z ojcem.
- Nic się nie dzieje! - złości się, bo zawsze musi ją przejrzeć.
- Czyli trafiłem. Co jest? - Pochyla się nad stolikiem, muskając przelotnie jej dłoń. Cofa ją, ale on nie przejmuje się tym. - Znowu robi ci sceny?
- Nie... Tylko... - mruczy niewyraźnie. - Nie umie pojąć, że ja nie chcę. Powiedz, co jest w tym niezrozumiałego?
- Nic. Ale on nie potrafi się z tym pogodzić. - Podpiera policzek na dłoni, czujnie przebiega wzrokiem po jej twarzy. - Musisz dać mu czas.
- Czas na co? On jest pewien, że zmienię zdanie. Że to przejściowy kaprys, bunt nastolatki. Że obraziłam się na Kościół, bo wszyscy to robią. - Wzdycha ciężko.
- Musisz przyznać, że panuje moda na ateizm.
- Naprawdę sądzisz, że ja...
- Nie! - przerywa jej bez zastanowienia. - Znam cię i wiem, co w tobie siedzi. I to rozumiem. Możesz sobie wierzyć w Jahwe, w Ozyrysa i Anubisa albo w Wisznu, Śiwę i Brahmę, jeśli chcesz. Możesz modlić się do Allaha, do Latającego Potwora Spaghetti albo do pani Krysi z warzywniaka, a ja i tak będę cię kochał. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem. - Gapi się w stół, przykryty jasną serwetką. Pastele, mereżki, goździki w wazonie. Kameralnie. Nie znosi tego, tak samo jak tych wszystkich wyznań i czułości.
- Mówisz to bez przekonania.
- Wiem, Maxi - powtarza głośniej, ale wzroku nie podnosi. Czuje na policzku delikatny dotyk, odwraca twarz. - Wiem.
- Dobra... - Opiera dłonie na stoliku, wpatruje się przez chwilę w rachunek. Potem znów patrzy w okno. - Przestało padać.
- Wiem.
- Znasz już tylko jedno słowo, Natka? - Wyjmuje portfel, kładzie obok siebie banknot i kilka monet. Nie ma ani odrobiny kpiny w jego głosie. Tylko ta sama, niepewna troska co zawsze.
Trochę ją to dobija.
Nieważne. Odsuwa od siebie jakieś dziwne przemyślenia. Zaraz idziemy stąd.
A Lena zawsze lubiła tu przychodzić, przemyka jej nagle przez myśl.
- To już pół roku - szepcze, zaciskając blade dłonie na oparciu krzesła. - Sześć miesięcy.
Zastyga, ale tylko na moment.
- Wiem. - I znowu to nie jest drwina ani złośliwa aluzja do wcześniejszych słów. On po prostu wie. I rozumie. - Już tyle czasu bez niej... - Okrąża stolik, mimo oporu łapie ją w ramiona i po prostu przyciska do siebie, mocno. Tonie w jego bluzie, pachnącej płynem do zmiękczania tkanin, deszczem i kawą - już gorzkawy zapach zdążył ich otulić swoją delikatną warstewką. Chowa twarz, oddycha powoli. Spokojniej.
Nie jest najgorzej, ale dobrze też nie.
Trwają tak przez chwilę, potem wychodzą. Bez słowa przemierzają ulice, bez słowa spoglądają na siebie, bez słowa on całuje ją w policzek, a ona otwiera drzwi, mocując się przez chwilę z opornym zamkiem. Wciąż bez słowa wyjmuje jej klucze z rąk i obraca bez trudu. Bez słowa.
Często razem milczą. I w milionie spraw, które może mu zarzucić, za to jedno jest mu tylko nieodmiennie wdzięczna - że umie milczeć, kiedy jest na to pora. Że potrafi zaakceptować ciszę, zamiast szukać tysiąca sposobów na jej przerwanie.
Kiedy przewróci się jedna karta, wali się cały domek. I nie ma jak się wydostać z gruzów.
Dopóki ktoś nie przyjdzie i cię nie wyciągnie.
~Haruki Murakami - "Na południe od granicy, na zachód od słońca"~
Przygotowuje obiad, słuchając koncertu fortepianowego w radiu. Nie przepada specjalnie za doglądaniem gotującej się zupy ani obieraniem ziemniaków, nigdy jej to nie fascynowało. Gdy tworzyła w myślach szkic swojego życia, skupiała się raczej na wyższych celach niż brudzenie rąk. Nie była przecież wyjątkiem, miała pełno marzeń, gdyby komuś to się wydawało dziwne - tak, młodociane matki też je mają. I to nie - jak się wydaje starszym, potępiającym wszystko paniom - marzenia o jakichś dziwnych ekscesach, skokach w bok, szaleństwach, imprezach i Bóg wie, czym jeszcze. Życie nie jest takie proste, żeby sprowadzać wszystko do jednego. Wiadomo czego.
Ona marzyła o muzyce - tylko i aż. Nie o gwiazdce z nieba, nie o czymś niemożliwym - o muzyce. Po prostu. Nawet jeśli mało jeszcze wiedziała wtedy o sobie, to przecież nic nie dawało jej więcej szczęścia. I modlitwa ta, nieśmiała i prosta, mogła się naprawdę spełnić w prestiżowej szkole, do której jakimś niesamowitym zrządzeniem losu udało jej się dostać. I przejść przez te kilka lat ciężkiej pracy tylko po to, żeby po jej zakończeniu osiąść na mieliźnie zwanej "opieka nad dzieckiem".
Co jest w tym najlepsze? To, że to nie z powodu jakiegoś kaprysu, nie z powodu własnej głupoty - z powodu przypadku. Bo czasem los w miejscu X, o czasie Y stawia kompletnie niewłaściwą osobę i nie daje sobie przemówić, że tak wcale nie miało być. Że nie zawiniła niczym, niczym! Kompletnie niczym.
Gdyby można było znaleźć jakikolwiek, nawet śmiesznie głupi powód - byłoby prościej.
Ale powodu nie ma i nigdy nie było. Żadnego. Nawet bezsensownego - nie ma. Nie ma.
Ze złością stawia garnek na gazie, odwraca się twarzą do okna. Z sąsiedniego pokoju dobiega do niej nucona z tkliwością kołysanka, od której brzmienia robi jej się niedobrze. I nie wiadomo, co jest gorsze do przełknięcia - żal, który czuje do losu, czy wyrzuty sumienia, że obciąża ciężarem kogoś jeszcze? Oczywiście matka nigdy się nie skarży. Nawet chętnie zajęłaby się i domem, i jej dzieckiem, pozwalając jej na kontynuowanie studiów, na pracę, może na jakiś lepszy los? Ale ona przecież nie może się godzić na to, dla własnego egoizmu nie chce wykorzystywać jej dobroci. Obie jakoś dają radę to dźwigać, wiążąc koniec z końcem z coraz większym trudem. Emerytura matki i zasiłek, który jakimś cudem udało jej się dostać, nie wystarczają na wszystko. Właściwie to nie wystarczają prawie na nic.
Tym bardziej więc zdenerwowała się wtedy, gdy przez pośpiech - no i strach, który już dawno zawładnął jej życiem - o mało co nie pozbyła się ostatnich pieniędzy, wraz z wszystkimi dokumentami zresztą. Myślała przez chwilę, że zemdleje, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że to nie zmieni sytuacji ani o jotę.
I wtedy ktoś przyszedł, a tym kimś był... No, on. Przyniósł jej portfel, niepewnie podając jej go przez drzwi i zaraz się zmywając, jakby miała na niego nakrzyczeć za zwrócenie zguby albo uciec w popłochu i zamknąć na cztery spusty. Zresztą... Czy można było się mu dziwić? Po jej wcześniejszej reakcji powinien spodziewać się najgorszego, również tego, że jest niezrównoważona psychicznie - lub po prostu, kolokwialnie mówiąc, chora na głowę.
Kamień spadł jej z serca, a nawet ogarnęło ją swego rodzaju ciepło. Nie żaden tam długotrwały ogień, zwykły płomyczek zapałki, zapalający się z trzaskiem i gasnący po upływie paru sekund.
No, ale ciepło zaistniało tak czy inaczej; było faktem, który odnotowała z niepokojem.
Na szczęście szybko wszystko wróciło do normy. Gdyby nie ciągły płacz małej, mogłaby się może przyzwyczaić do tego życia. Ale... Dobra, po co mówić, co by było, gdyby...? Jak świat światem, nikt tego nie wie i wiedzieć nie może. Nikt nie zna zakończenia snu, z którego wybudził nas odgłos budzika. Nikt nie wie, co wydarzyło się w głowie kogoś, kto właśnie umarł. Niby można się domyślać - ale nigdy nie ma pewności.
Słowo "pewność" wykreśliła ze słownika już dawno. Razem ze "sprawiedliwością" i "szacunkiem".
Słyszy wołanie z salonu, przykręca gaz i idzie tam z ociąganiem.
- Muszę coś załatwić. - Mama krząta się w pośpiechu, zerkając co sekundę na małą. - Popilnuj jej, zaraz wracam. Tylko... - Zatrzymuje się na moment i patrzy z wahaniem. - Coś jej jest. Uważaj na nią.
Kiwa głową, siada obok łóżeczka, próbując się zmusić do tego uważania, ale narastająca od kilku dni migrena skutecznie jej uwagę odwraca.
A płacz wwierca się w jej uszy coraz boleśniej. Zastanawia się, czy jest jakaś granica decybeli, którą potrafi osiągnąć. Na razie wzrasta bez ograniczeń.
- No, co ci jest? - szepcze bezradnie, wyciągając rękę. - Boli cię coś? Przestań. Błagam cię...
Od małego ciałka bucha ciepło.
- Masz gorączkę? - Aż wstaje, pochylając się i kładąc dłoń na jej czole. Parzy. - Cholera. Ale się załatwiłyśmy.
Dać jej jakieś leki? Jakie? To noworodek. Zbijać temperaturę? Jak? Z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak się zachować.
- Czekaj. - Szuka numeru do lekarza, przetrząsa papiery. Przecież nie na pogotowie... Chyba, żeby... W ręce wpada jej portfel, wysuwa się z niego jakiś papierek. Wizytówka. Odczytuje numer, nazwisko - które nic jej nie mówi. Ale...
- Lekarz - pediatra. Świetnie. Byle jak najszybciej... - Wciska klawisze drżącymi palcami, pospiesznie tłumaczy człowiekowi po drugiej stronie, co się dzieje. Głos wydaje się znajomy, może jednak była kiedyś u niego z małą? Nie pamięta.
Podaje adres, czeka jak na szpilkach. Zwłaszcza, że mamy wciąż nie ma.
Słyszy pukanie - dzwonek jest zepsuty od niepamiętnych czasów. Rzuca się z ulgą do drzwi, ale po ich otwarciu zamiera.
Ręce jej się trzęsą, a w gardle czuje ucisk, gdy spogląda w zapamiętane sprzed tygodnia, orzechowe oczy.
________________________________________________________
Wcześniej? Tak. Krócej? Też. Słabiej? Owszem. Dlaczego? Nie wiem.
Ale... Nic nie mówię, nie będę się pogrążać bardziej.
Cieszy mnie, że jesteście też tutaj i mnie wspieracie. Można mieć pełno weny, ale to komentarze od was dają kopa, który pozwala pisać dalej. Jedno słowo - Dziękuję!
Zakładka z postaciami jest ciągle aktualizowana, ale możecie zajrzeć.
Do Marci: nigdy nie bądź niczego zbyt pewna. Życie lubi zaskakiwać. :D
Słoneczko sobie zachodzi, w tle Edytka nuci sobie „Tatuaż”, a ja zachwycam się kolejnym Twoim dziełem, któremu – jak zwykle – nic nie brakuje. Ujmujące. Trudno jest znaleźć osobę równie utalentowaną. Na bloggerze aż roi się od zdolnych pisarek, ale Ty jesteś z tych, które szczególnie rzucają się w oczy. I w serce. I do płaczu doprowadzają – szczególnie taką mnie. Chusteczki mam zawsze w gotowości.
OdpowiedzUsuńChłopak Camili wolał Larę? Przykro. Może on też miał słabość do „perfekcyjnych zębów, jeden obok drugiego”? Sprawy biologiczne często stają nam na drodze do szczęścia. No cóż. Diego nie chce, Lara nie chce, Acia chce. Ich zawsze. Lara siedzi zamknięta w czterech ścianach, nie ma za bardzo, co ze sobą zrobić, więc prędzej czy później jakoś to będzie. Kto by nie kochał Diego? A ich rozmowy rozwalają system bardziej, niż zdjęcia bufona – te w swetrze. Mdleję. Zmieszanie ich charakterów może prowadzić do niejednej mety, ale na pewno będzie ciekawie. Nie może być inaczej : )
Oni akurat się dogadują – nie we wszystkim, ale taki kontrast jest w ich przypadku uroczy. Spięcia wywołują ich własne osobowości – takie podobne, silne. Ale zawsze znajdzie się, choćby gram różnicy. A takie drobne kawałeczki potrafią zbudować coś znacznie potężniejszego.
Bufon rwie! Odnoszę wrażenie, iż Natka niezbyt pali się do zapałania miłością do Maxiego, ale z jego strony widać jakieś malutkie iskierki (jak u Jortini huhu). Ale najpiękniejsze jest to, że nie mówi tych pospolitych „będzie dobrze, nie rycz, debilko”; „przykro mi”; czy „to minie”. Bo to zamiast budujące, jest tylko takim zapychałem, kiedy za bardzo nie ma co do powiedzenia. A urok w tym, iż to właśnie milczenie jest złotem. Oni umieją posługiwać się ciszą, która obecnie jest ich największym sprzymierzeńcem. Ale kiedyś trzeba wypłynąć, prawda? I nie wiem, czy to Maxi będzie tym, który da ukojenie i szczęście jej duszy, jednak z całego serca życzę Natce kogoś takiego. Maxiemu też, mimo, że jest bufonem.
Byleby nie zbliżał się do nich rudy fenomen biologiczny. Wiesz, mam żelazko. W razie poważnego zagrożenia.
Stereotypowy podgląd: młoda matka marzy tylko o tym żeby się wyszaleć. Możliwe, jednak nie w sposób, jaki tworzy większa część społeczeństwa. Marzenia są zawsze i u każdego. Córeczka hamuje to w pewien sposób, ale widocznie Ktoś z góry chciał, by była częścią jej planu. Jedno wydarzenie ciągnie za sobą następne. I kto wie, czy kolejnym z nich nie będzie właśnie Leoś z ciepłymi, orzechowymi oczami…
Chcę więcej.
Czytając Twoje dzieła, obraz danej sytuacji automatycznie powstaje w mojej głowie, podczas gdy przy innych artystach (mowa również o tych książkowych) moja leniwa głowa musi wysilić się sama, a wyobraźnia tylko wzrusza ramionami i kontynuuje swój strajk. Masz wyjątkowy styl, strasznie się wyróżnią, jest taką piękną perełką. Moją perełką <3
Btw. Cały czas wracam do Twojej miniaturki z Naxi. Patrzę na te wersy, fragmenty… I wszystko wraca z podwójną siłą. A myślałam, że już wtedy się odwodniłam. Fabryka łez za to działa regularnie. Jesteś czarodziejką, czy to taka odmiana homo sapiens?
Moja kochana inspiracja.
To Tobie trzeba tu dziękować: czym byłby bloggerek bez Ciebie? Jesteś nieodłącznym elementem tej układanki. A nawet z brakiem jednego kawałka wszystko traci urok. Nigdy nie odchodź, dobrze? Chociaż Ty zawsze będziesz pisać, wiem to. Jak nie tu, to wydasz w końcu tę książkę, a ja na ten czas przeprowadzę się z termosem i śpiworem do Empiku czekając na jej premierę.
Nie umiem pisać komentarzy. Tylko się poniżam. Wstyd i hańba.
I chociaż mój komentarz jest daleki od ideału, żadne słowa nie wyrażają potęgi Twojej magii, to kochał Cię całym sercem i zawsze będę. Zawsze : )
Hej, Zuziu :)
OdpowiedzUsuńMiałam skomentować, to komentuję - nieco późno, zdaję sobie z tego sprawę, i zapewne krótko, nie tak jak na to zasługujesz, ale cóż... tak też bywa, no ale komentuję. Nie mogłabym sobie odmówić tej przyjemności, wiesz? :) Nie teraz, nie tu. Z ręką na sercu, kocham to opowiadanie coraz bardziej, i bardziej. Naprawdę popadłam w miłość, to karalne? Trudno. Miłość zakazana wydaje się najciekawsza (co ja piszę? Hahahha, nie zwracaj uwagi), prawda? Więc sobie siedzę, czytam, słucham Uriah Heep (to wszystko przez twojego OS o Pablengie, no! Teraz chyba leci "Sunrise", uroczy kawałek :)), i naprawdę intensywnie zastanawiam się co powinnam Ci napisać. Nad talentem mogłabym się rozchodzić w nieskończoność, a czas goni, eh. Więc pewnie skupię się na samych wydarzeniach. Wybacz jeśli coś pomylę, ten blog tak na mnie działa, że po przeczytaniu czegokolwiek, nawet najkrótszej części, nie myślę trzeźwo. Ta twoja moc, no! Ale weź, ja jednej rzeczy nie rozumiem, i nie zrozumiem. Dlaczego widzę tu tylko jeden komentarz? To kpina, prawda? -.- Powinnaś mieć z 20, 30, do cholery! Le bulwers ;D No ale, sorry. Dobrze, nie będę się już na tym rozchodzić, powiem tylko, że taki talent, taka historia, naprawdę zasługuje na multum komentarzy. I ja się cieszę, niezmiernie, że mogę to czytać, komentować. To prawdziwy zaszczyt. Więc pisz, nie przestawaj, okej? :)
Od czego by tu zacząć? Wspominałam już, że bardzo podobają mi się tytułu? Są takie... zachęcające. A co ważniejsze wiążą się z poprzednimi, dopełniają. Uwielbiam kiedy coś jest poukładane, naprawdę :) Co jeszcze? Dobierane przez Ciebie cytaty są świetne, idealnie oddają sens tego, co akurat znajduje się w perspektywie. Brawo! Podoba mi się także playlista, ah! Właśnie spostrzegłam "Fear of the Dark", i cóż, nie mogę przejść obok tej kwestii obojętnie, bo to jeden z moich ulubionych utworów. I nie, wcale się nie jaram, gdzie tam! ;D Dobra, teraz kiedy już całkowicie pogrążyła się swoją głupotą, przejdę dalej... By pogrążyć się jeszcze bardziej? Nevermind XD Uwaga!
Zuziu, na początku mamy Larę, której charakter wykreowałaś niesamowicie. Po wszystkim co przeszła jest taka zimna, obojętna, nie cieszą jej podłe żarty (a za taki uważa pojawienie się Diego), nie znosi litości. A jednak... wewnątrz wciąż się coś tli, jakiś ogień. Dziewczyna sprzed wypadku? Sprzed straty ukochanego, które... odszedł? (Nie wiem czemu, tej części do końca, nie zrozumiałam, mam nadzieję, że jeszcze coś nam w tej sprawie rozjaśnisz, na razie niech pozostanie kolejną rzeczą pod znakiem zapytania :)) I który kochał jej najlepszą przyjaciółkę, Camilę? (O gustach się nie dyskutuje, no XD) A potem jeszcze Diego. Jego postać uwielbiam równie mocno. Taki... buntownik? Widać, że jemu też nie uśmiecha się ten obowiązek bycia opiekunem (? - kolejne zapytanie, ah!, nie wytrzymam bez kolejnych rozdziałów ;c), a jednak chce jej pomóc, przywrócić to, czym kiedyś była. Radosna, energiczna? Kto wie. I wiesz, ja mam nadzieję, że w końcu zdecyduje się pójść z nim do tego kina, czy tam w inne miejsce. W sumie, po jego wyjściu, sama odczuła jakąś stratę. Może tęsknotę? Za tym, co utraciła...
Dalej, Natalia i Maxi. No nie wierzę... Właśnie, wewnętrznie skaczę z radości. Hyhy. Musisz uwierzyć na słowo, niestety nie mogę Ci tego pokazać ;c A jednak potrafisz nas zaskoczyć, mru. I bardzo podobała mi się ta część. Ta ich rozmowa w kawiarence, deszcze, ciepła herbata. I jego słowa: "a ja i tak będę cię kochał" Kocha ją? Pytanie tylko, czy jak przyjaciółkę, a może kogoś więcej? Na razie niczego wolę sobie nie sugerować, a nóż Nas jeszcze zaskoczysz! Jesteś w tym dobra, naprawdę, naprawdę - dobra. Ale cóż, dzięki temu opowiadanie jest ciekawsze :) A wracając... Lena nie żyje już pół roku? Całkiem sporo czasu, jednak z drugiej strony wciąż zbyt mało by zasklepić zadane rany. Ale na poważnie, czy one kiedykolwiek się goją? Może gdyby Natalia na to pozwoliła? A może nie chcę? Może to jak wyzywanie, kpina w stronę samego Boga? Kto tam wie, co siedzi pod jej kędzierzawą czupryną. Kolejna świetnie wykreowana postać, masz u mnie ogromnego plusa za jej osobę :) Ojciec myśli, że to okres buntu, że przejdzie (i znowu poruszyłaś ważny wątek, że w ostatnim czasie rzeczywiście panuje moda na... ateizm?), że zapomni... A wiesz co to tak naprawdę znaczy? Że jej nie rozumie. I nie zrozumie. A tylko ludzie, którzy rozumieją się nawzajem, którzy wiedzą co skrywa serce drugiej osoby, są siebie warte. A Maxi ją rozumie. Sialalalala. Pod jarałam się ;D
UsuńI na koniec, nie mniej genialna - Francesca. Z własnym marzeniami, marzeniami o muzyce. A tu ktoś pokrzyżował jej plany, została młodą matką. Straciła wszystko? A może tak naprawdę zyskała? Czasem trudno jest Nam dostrzec drugie dno, patrzymy tylko na to, co na wierzchu. Nie zagłębiamy. Bo tak jest prościej, łatwiej? Na pewno. Ale czy lepiej? I sama wie, że mogłaby to rzucić, odejść, iść na studia, ale nie chcę obarczać matki własnymi problemami. W takim razie może nie jest za późno na dokonanie wyboru: Czy chcę iść tą drogą, czy nie? A jaką? Wybaczenia. Bo wiesz, myślę, że bezpodstawnie obarcza samą siebie, a może nawet dziecko? Eh, moje rozkminy, nie słuchaj ;D Przejdę dalej. Mała ma gorączkę, widać tę determinację w jej oczach, gdy stara się coś zrobić. Tylko nie wie co. I nagle znajduje wizytówkę, dzwoni. I kto jest jej gościem? Ten sam mężczyzna, co ostatnio. Orzechowe oczy? Czyżby Leon? ;> No nic, czekam na wyjaśnienia w rozdziale trzecim.
A na sam koniec moich wypocin, powiem, że rozdział wcale nie był słabszy, czy tam krótki. Był idealny, jak zawsze zresztą. I tego będę się trzymać, nie wiem jak Ty, ale naprawdę powinnaś w końcu zrozumieć jak WIELKI talent masz. Przyznawanie się do czegoś takiego, nie jest nie na miejscu, bo cóż, jest najprawdziwszą prawdą :)
Widzę, że w zakładce z bohaterami pojawiło się kilka nowych twarzy. W tym moja Lu, aw. Czyżbym mogła liczyć na Diemiłę? Okaże się. Na razie czekam na trójkę - wytrwale, no i trwam przy okazji - w miłości, w podziwie. I pozdrawiam, ściskam mocno, weny życzę. Przepraszam - tak dla zasady, chociaż w tym przypadku jak najbardziej poprawnie, no bo ten komentarz jest ciulowaty -.- Jak ja. Bycie ciulem zobowiązuje? Muahah.
Kocham!
Edyta <3
Droga Zuziu!
OdpowiedzUsuńMoże to i dziwne, i mało prawdopodobne ( chyba, że jest się mną.), ale dopiero teraz trafiłam na Twojego nowego bloga. Wspomniałaś o nim pod którymś z Twoich rozdziałów, którego akurat nie skomentowałam ( niestety) i zauważyłam tą wzmiankę dopiero niedawno, kiedy przeglądałam sobie poprzednie notki na "Między cieniem a światłem". No i tak właśnie się tu znalazłam. Ta-dam!
Po pierwsze, jesteś niesamowitą pisarką. I udowadniasz to z każdym nowym rozdziałem, każdym nowym partem. Tutaj, w tym opowiadaniu, Twój styl szczególnie mi się spodobał. Mam wrażenie, że to opowiadanie będzie trochę inne od poprzedniego. Takie...hmmm... oryginalne? Głównymi bohaterkami są trzy dziewczyny : Natalia, Francesca i Lara. I dobrze, bo bardzo te postacie lubię :) Za to z wszystkiego co do tej pory widziałam/czytałam ( zakładka "postacie, poprzednie rozdziały, które zdążyłam nadrobić.) wskazuje na to, że te trzy dziewczyny dużo w życiu wycierpiały, a być może to dopiero początek? W każdym razie, rozumiem to tak - każda z tych dziewczyn w którymś momencie zagubiła się, przeżyła coś, co miało fatalny wpływ na jej psychikę i teraz po prostu znajduje się w bagnie. A kto je z tego "bagna" wyciągnie? No, rozumiem, że nasi "herosi", czyli Leon, Diego i Federico ( jeżeli dobrze zrozumiałam.)
No, ale przejdźmy do rozdziału!
Najpierw nieco lepiej poznajemy Larę. okej,mój móżdżek zrozumiał, że była ( celowo czas przeszły) przyjaciółką Camili i że darzyła uczuciem chłopaka imieniem Igor, który ostatecznie wolał rudą Torres. Okej, na razie chyba rozumiem ;) I później BUM! pojawia się nasz Diego, buntownik. I on ma być opiekunem Lary? Wszystko mam nadzieję, wyjaśni się w kolejnych rozdziałach! Jak widzisz, nie mam wielkich zdolności interpretatorskich. Cóż, bywa.
Kogo my później mamy? Ah, Natalia. Kto by jej nie lubił? No i w dodatku w połączeniu z panem Maximiliano. Szkoda mi jednak tej Natki. Straciła siostrę. Kogoś ważnego, bliską osobę. I jak tu się pozbierać? Jak tu zapomnieć? na szczęście ma u swojego boku Maxiego, który jest dla niej niesamowitym oparciem. Kocha ją, mimo wszystko. I obiecuje, że tak będzie już zawsze. Ale czy na pewno? Zobaczymy, zobaczymy.
I na sam koniec - Francesca. Młoda matka, która dla dziecka, a właściwie "przez'' to dziecko musiała porzucić swoje muzyczne, że tak powiem, marzenia. I teraz, sama nie wie co robić. A nauki kontynuować nie może, nie chce zbytnio przemęczać swojej matki. Coś mi mówi, że to dziecko zostało poczęte, cóż, nie z woli Francesci. Gwałt? Tego tylko mogę się domyślać. No, ale w każdym razie mała się źle czuje, a spanikowana Fran nie wie co robić. Aż w portfelu znajduje wizytówkę lekarza pediatry. Hmm... ciekawe kto ją tam włożył? I w końcu lekarz przybywa i... Francesca go rozpoznaje. Mężczyzna o orzechowych oczach... Leon?
Rozdział wspaniały, tyle mogę powiedzieć. Dobrze napisany, pełen emocji... ideał! I kochana, przepraszam, że tak rzadko komentuje Twoje dzieła! Postaram się poprawić!
Pozdrawiam serdecznie :)
Nie rozumiem, dlaczego nie trafiłam tu wcześniej... Jedyne, czym mogę się usprawiedliwić to brak czasu. Ale zostawmy to...
OdpowiedzUsuńZuziu, jesteś naprawdę jedną z najzdolniejszych pisarek, jakich twórczość miałam okazję poznać w całym swoim życiu. Nie wiem, co powiedzieć. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego opowiadania. Dlaczego? Może dlatego, że nie jest banalne. Nie opowiada kolejnej historii z serii Violetta zachodzi w ciążę (wiadomo, co działo się wcześniej), Leon się cieszy, są szczęśliwą rodzinką, a mają po 17 lat, nie. Twoje jest zupełnie inne.
Najbardziej urzekającym wątkiem jest relacja Diego i Lary. Ich rozmowy jednocześnie wywołują szeroki uśmiech na mojej twarzy, a jednocześnie martwią. Ma być jej opiekunem? Myślę, że dla niej jest raczej karą od losu albo podłym żartem. No cóż, pozostaje czekać na rozwój wydarzeń. Na razie on jest przeciw, ona jest przeciw, a ja mam ochotę palnąć ich w łeb żeby byli za...
Bardzo szkoda mi Natalki... Niewątpliwie jest to jedna z moich najulubieńszych (jest takie słowo?) postaci. Biedna, straciła siostrę, a do tego nie znajduje oparcia w ojcu, który nie rozumie jej decyzji. Całe szczęście jest jeszcze Maxi, jedyna osoba, która chce być dla niej wsparciem i składa obietnicę, że chce być nim na zawsze. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie i nikt nie zmąci ich 'wiecznego' (pojęcie względne) szczęścia. Chociaż... nie wiem, cokolwiek by się stało, wiem, że będzie idealnie.
No i najciekawsze... Francesca. Jest młodą matką, nienawidzi swojego dziecka, bo przez nie straciła szansę na spełnienie swoich marzeń. Czy tylko dlatego? Myślę, że powód może również tkwić w sposobie poczęcia tego dziecka... Francesca, mimo młodego wieku, przeszła naprawdę wiele. Ale wiele również przed nią. W tym szczęście? Miejmy nadzieję.
Jestem naprawdę zachwycona tym, jak prawdziwie opisujesz jej przeżycia wewnętrzne i problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Jestem również ciekawa młodego lekarza, który pojawił się w jej domu. Może uleczy nie tylko gorączkę małej, ale również zranione serce?
Nie mogę się już doczekać kolejnej części tej pięknej historii. Masz ogromny talent, a każdy rozdział jest perfekcyjnie dopracowany i idealny.
Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę mnóstwooo weny :)
xx
Zapraszam! Opowiadanie fantasy o Violettcie!
OdpowiedzUsuńTajemnice prowadzą do nikąd
http://violetta-tpdn.blogspot.com/